Ilustracja: Paweł Ponichtera

Przyczajony tygrys

Projekt Tygrys to największy w historii ludzkości program ochrony innego gatunku. A także największa katastrofa.
Autor
Krzysztof Story

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Tygrysica wyłania się z lasu i zbliża do rzeki. Z przeciwległego brzegu widać każdy jej ruch, każdy krok masywnej łapy, każde wahnięcie ogona. Jest piękna niepowtarzalnym tygrysim pięknem, które budzi zachwyt i szacunek.

Dorosły tygrys waży około 250 kilogramów (rekordziści z Syberii prawie 300), a czubek nosa od końca ogona dzielą ponad trzy metry. Pod białymi wąsami kryją się dziesięciocentymetrowe kły, a w łapach pazury podobne do szponów welociraptora. Przez skórę przebija rysunek mięśni, dzięki którym może kilkumetrowymi susami dogonić i powalić wielokrotnie większe ofiary. Ma pełne prawo iść przez las krokiem zwierzęcia, które nigdy nie musiało się bać.

A jednak co chwilę przystaje i ogląda się za siebie. Lakhan, przewodnik z tygrysiego rezerwatu Panna w centralnych Indiach, pierwszy dostrzega dlaczego.

W trawach na drugim brzegu skaczą dwa małe tygrysy. Mają najwyżej pół roku i bawią się w „na pewno nie dasz rady upolować mojego ogona”. Ani myślą pokornie iść za mamą, choć spędzą z nią pierwsze dwa lata życia. Będzie je wtedy chronić, karmić i uczyć. To druga strona tygrysiej natury: perfekcyjnie skonstruowana maszyna do zabijania potrafi z czułością przenosić swoje młode w zębach i witać się miękkim muśnięciem pyska o pysk.

Scena jest boleśnie unikatowa. Tygrysy od dawna nie są królami lasów. Na wolności, według Czerwonej Listy Gatunków Zagrożonych, pozostało zaledwie 3140 dorosłych kotów. Cztery razy więcej może żyć w prywatnych hodowlach w samych tylko Stanach Zjednoczonych. Dla ich przetrwania kluczowe są indyjskie rezerwaty takie jak Panna.

To w Indiach żyje dziś ponad 75 proc. wszystkich dzikich tygrysów.

 

* * *

 

Jak każdy indyjski biolog, Joseph Tito z Wildlife Protection Society of India, fundacji zajmującej się ochroną zwierząt, nawet obudzony w środku nocy wyrecytuje trzy główne zagrożenia dla tygrysów. – Dzisiaj są to: utrata naturalnego środowiska do życia, konflikt z ludźmi i kłusownictwo – mówi – Niestety, najgorszą krzywdę wyrządziliśmy im zgodnie z prawem i nie z żądzy zysku, ale dla przyjemności zabijania.

Pod koniec XIX wieku na świecie żyło ponad 100 tys. tygrysów. Zamieszkiwały większość Azji, można je było spotkać nawet w Turcji i na brzegach Morza Kaspijskiego. Później polowanie na nie stało się rozrywką bogaczy: od Indonezji, przez Wietnam, po Indie możni panowie z kolonialnych metropolii i indyjscy maharadżowie przechwalali się liczbami zabitych zwierząt, często specjalnie odurzanych i naganianych, by ułatwić arystokracji zadanie.

Polowania przybrały na sile po 15 sierpnia 1947 roku, już w niepodległych Indiach. Zwierzęta zabijano tysiącami, w latach pięćdziesiątych skórę tygrysa można było kupić za 50 dolarów.

Indyjscy ekologowie porównują te czasy do masowych polowań, które zdziesiątkowały ogromne stada bizonów na amerykańskich preriach. W ciągu kilku dekad wielkie koty zostały praktycznie wytępione, straciły 90 proc. swojego dawnego terytorium.

Lista krajów, w których tygrysy wytępiono do ostatniego kota, ciągnie się przez wiele linijek. Rzeź przetrwało tylko sześć z dziewięciu podgatunków tygrysa: amurski (zwany syberyjskim), sumatrzański, malajski, bengalski i południowo–chiński, którego ostatni raz widziano na wolności pół wieku temu.

Najwięcej zwierząt przetrwało właśnie w Indiach, domu tygrysa bengalskiego, ale nawet tutaj na początku lat 70. żyło ich zaledwie 1800. Krajem rządziła wtedy premierka Indira Gandhi, która mocno angażowała się w ochronę przyrody. W 1969 r. zakazała eksportu skór, w 1971 r. polowań na tygrysy, a dwa lata później rozpoczęła największy w historii program ochrony innego gatunku niż człowiek: Projekt Tygrys.

W 1973 roku powstało pierwszych 9 tygrysich rezerwatów. Władze wysyłały do nich uzbrojone patrole, szkoliły strażników, współpracowały z naukowcami. Rezerwatami zarządzała organizacja Indian Forest Service, odpowiednik polskich Lasów Państwowych. Niedługo później kraj powołał Narodowy Urząd Ochrony Tygrysa i specjalny wydział policji zajmujący się przestępstwami przeciwko dzikiej przyrodzie.

Dziś tygrysich rezerwatów jest 54, a Indie mają tysiące kilometrów kwadratowych chronionej przyrody. Proporcjonalnie do powierzchni kraju jest tu więcej parków narodowych niż w Polsce.

DZ Indie ver3
Ilustracja: Małgorzata Suwała

Jednym z pierwszych dziewięciu tygrysich terytoriów, które Indie wzięły pod specjalną ochronę, był rezerwat Ranthambore we wschodnim Radżastanie. Valmik Thapar, przyrodnik i fotograf, autor kilkudziesięciu książek, przyjechał tu 47 lat temu, w pierwszych latach Projektu Tygrys. Pierwszego wielkiego kota udało mu się zobaczyć dopiero po ponad dwóch latach. Wiele miejsc, w których dziś rośnie las, było wtedy spaloną słońcem pustynią.

Wszystko zaczęło się zmieniać dzięki determinacji Indiry Gandhi. Indyjska przyroda wiele zawdzięcza jej politycznej woli – mówi znad papierosa Thapar, potężnej postury mężczyzna o burzy siwych włosów i głosie, który każde wypowiedziane zdanie czyni niepodważalną prawdą.

Efektom działań Indiry Gandhi trudno zaprzeczyć. Gdy w 1984 r. premierka zginęła w zamachu, ich populacja liczyła już 4 tys., czyli dwukrotnie więcej niż przed startem Projektu Tygrys.

Na ochronie jednego majestatycznego kota skorzystały całe ekosystemy. Tygrys stał się gatunkiem parasolowym, ambasadorem swojego świata. W rezerwatach i parkach narodowych przybywało nie tylko tygrysów, ale również jeleni, ptaków, owadów, lampartów, drzew i wody.

Tygrys był i do dziś jest sztandarem, pod którym chroni się cała przyroda – podsumowuje Thapar – Na ochronie tygrysa korzystają motyle, owady, jelenie, wszystko, co żyje w tym samym cyklu i ekosystemie.

 

* * *

 

W 1993 roku, kiedy na jednym z targów w Delhi policja przechwyciła 400 kg przerobionej na proszek tygrysiej kości, można było przeczuwać, że nowe czasy to także nowe zagrożenia.

Przez następną dekadę naukowcy, aktywiści i dziennikarze coraz głośniej powtarzali: tygrysy zaczynają znikać. Tym razem jednak przyczyną nie była pogoń za myśliwskimi trofeami, a multimilionowy biznes. Nielegalne transporty znajdowano w portach, na targach i przejściach granicznych. Większość zmierzała i wciąż zmierza do Chin.

Kłusownictwo jest główną przyczyną śmierci tygrysów i to nie zmienia się od trzydziestu lat. W 2021 roku kłusownicy zabili w Indiach około pięćdziesięciu tygrysów – mówi Joseph Tito – Dziś robią to na zamówienie, klient już czeka na części ciała. Za lwią część popytu na tygrysy odpowiada rynek tradycyjnej „medycyny” chińskiej.

Medycynę trzeba wziąć tu w cudzysłów, bo tradycyjne chińskie lecznictwo opierało się głównie na ziołach. Jego nowa, wypaczona wersja reklamuje sproszkowaną kość czy kieł tygrysa, a także wielu innych rzadkich zwierząt, jako cudowne lekarstwo na wszelkie dolegliwości: od męskiej potencji do chorób serca.

I choć tygrysie pazury czy rogi nosorożca składają się z tego samego, co nasze paznokcie (a nikt chyba nie twierdzi, że ich obgryzanie może być zdrowe), niewiele da się zrobić, by ten popyt ograniczyć. Wraz z bogaceniem się azjatyckich społeczeństw liczba potencjalnych klientów rośnie. W Chinach jeszcze trzy lata temu Narodowa Komisja Zdrowia rekomendowała żółć niedźwiedzi jako potencjalne lekarstwo na Covid–19.

Sprzedać można wszystko – Tito zaczyna wyliczać – Gałki oczne, mózg, kości, pazury, zęby, a nawet penisy. Dla nas tygrysy są bezcenne, ale na czarnym rynku każda ich część ma wartość. Po handlu narkotykami, ludźmi i podrobionymi produktami, przemyt i sprzedaż dzikiej przyrody to czwarty największy obszar działania międzynarodowych grup przestępczych.

Jeden cały tygrys, czyli w kłusowniczym żargonie full set, kosztuje na czarnym rynku nawet 250 tysięcy złotych. Handlem i przemytem zajmują się świetnie zorganizowane grupy przestępcze. Samo zabicie zwierzęcia często zlecają za grosze lokalnej społeczności.

Do tygrysów rzadko się strzela, to zbyt drogie i przede wszystkim ryzykowne – tłumaczy Tito – Kłusownicy częściej korzystają z trucizny, ale najchętniej zakładają pułapki.

To zwykłe wnyki z przynętą albo mały materiał wybuchowy zawinięty w kawał mięsa obtoczony mąką. Zwierzę wpada w sidła, gdy sprawcy są już daleko. Wystarczy, że kolejnej nocy przyjdą dobić i zabrać ofiarę.

Pręty i kije. To wystarczy, by uwięzione we wnykach zwierzę zatłuc na śmierć – zawiesza głos Tito.

Według raportu międzynarodowej organizacji TRAFFIC, w latach 2000–2022 służby 50 krajów przechwyciły szczątki 3377 tygrysów. Ponad jedną trzecią w Indiach. W co czwartym przypadku były to całe ciała. W pozostałych najczęściej przemycano skóry i kości.

 

* * *

 

Indyjskie władze długo nie potrafiły przyznać, że nie radzą sobie z plagą kłusownictwa. Jeszcze w 2002 roku za 3,4 miliona dolarów zleciły raport, z którego wynikało, że w kraju żyją 3642 tygrysy. Kiedy zamiast prawdziwych zwierząt zlicza się odciski łap, można osiągnąć dowolnie optymistyczny wynik i tak właśnie postąpili autorzy dokumentu.

Późniejsze kontrole ukazały zupełnie inny obraz Projektu Tygrys z tamtych lat: pełen korupcji, niekompetencji i zaniedbań.

Pieniądze na ochronę tygrysów były notorycznie wydawane na inne cele. Średni wiek strażnika parkowego przekraczał 50 lat, a 30 proc. stanowisk było nieobsadzonych. Na patrole wychodzili ludzie bez sprawnego radia, za to z przestarzałą bronią albo bambusowym kijem. Kłusownicy korzystali z szeroko otwartych drzwi.

Ci, którzy głośno mówili o problemach, byli uciszani. Profesor Raghu Chundawat, jeden z najbardziej doświadczonych badaczy wielkich kotów na świecie, został pozbawiony uprawnień do prowadzenia badań w swoim ukochanym rezerwacie Panna.

Jego władze nie były zamieszane w kłusownictwo. Po prostu do ostatniego tygrysa broniły własnej niekompetencji – podsumowuje Raghu. Dzisiaj on i jego żona, którzy przez kilka lat nawet jako turyści byli niemile widziani w rezerwacie, prowadzą na jego obrzeżach hotel.

Punktem zwrotnym był czerwiec 2004 roku. Dzięki pracy lokalnych dziennikarzy okazało się, że w parku Sariska, według raportu liczącym 18 dorosłych tygrysów, nie przeżyło ani jedno zwierzę. Kilka lat później ostatni drapieżnik zniknął z też rezerwatu Panna i nie dało się dłużej udawać.

W 2008 roku fundacja Wildlife Institute of India opublikowała nowe badanie populacji tygrysów, oparte na dużo bardziej wiarygodnych zdjęciach z 27 tys. fotopułapek: każdy osobnik ma bowiem inny wzór pasków, równie unikalny co nasze linie papilarne.

Wynik był przerażający. Po ponad trzech dekadach działania programu ochrony, który kosztował ponad 400 milionów dolarów, w Indiach żyło 1411 zwierząt.

O 400 mniej niż wtedy, kiedy Indira Gandhi zaczynała Projekt Tygrys.

 

* * *

 

Wielki kryzys kłusowniczy z początku XXI wieku był nie tylko bolesną nauczką. Powstała wówczas cała sieć ludzi i organizacji do dzisiaj zaangażowanych w ochronę tygrysów, na nowe zagrożenia reagująca często szybciej niż władze i pracownicy Indian Forest Service. Jednym z jej członków jest Dharmendra Khandal, który mieszka na obrzeżach rezerwatu Ranthambore.

Historia Dharmendry przypomina westerny o walczących ze złem szeryfach. W 2004 roku, gdy znikały kolejne tygrysy, wraz z małym zespołem zaczął prowadzić patrole antykłusownicze. Wchodzili do wiejskich chat, znajdowali szczątki dzikich zwierząt. Zbierali informacje, które przekazywali bezradnej wtedy policji.

Kłusownicy pochodzili najczęściej z lokalnych społeczności, to byli ludzie żyjący poniżej granicy ubóstwa – wspomina Dharmendra – Prawdziwe pieniądze zarabiali pośrednicy, handlarze, ale zacząć musieliśmy od dołu. Już drugiego dnia za jednym z domów znaleźliśmy ciało sambara, największego indyjskiego jeleniowatego. Gdy zapytałem leśniczego, kiedy ostatni raz udało im się namierzyć taką sprawę, odpowiedział, że dziesięć lat temu. Nam zajęło to dwa dni.

Dharmendra, z wykształcenia biolog, stał się szefem operacji wywiadowczej. Zebrane informacje ostatecznie posłużyły do aresztowania kilkudziesięciu ludzi, w tym wysoko postawionych handlarzy. Jego ludzie do dzisiaj patrolują rezerwat i okolice. Zdarza się, że dają byłym kłusownikom pracę w organizacji ekologicznej, zwykle w zamian za informacje. Według raportu TRAFFIC, w ciągu ostatnich czterech lat liczba przechwyconych nielegalnych transportów z częściami martwych tygrysów wzrosła w Indiach o jedną piątą.

Na telefon Dharmendry co chwilę przychodzą zdjęcia z fotopułapek. Na jednym kilku mężczyzn wynosi z lasu zabitego jelenia przywiązanego za nogi do bambusowego kija. To codzienność. Kłusownictwo to nadal wielki biznes i jedno z największych zagrożeń dla dzikiej przyrody.

Po publicznym upokorzeniu z prawdziwymi liczbami żyjących tygrysów, Indie wyznaczyły sobie cel: podwojenie ich populacji do 2022 roku. Osiągnęły go cztery lata przed czasem, między innymi dzięki takim ludziom, jak Dharmendra.

 

* * *

 

Chandragar, okolice rezerwatu Panna. Na poboczu pali się ognisko. We wsi mieszka może 200 osób, a większość spędza ten wieczór na głównej ulicy. Trwa Diwali, jedno z dwóch najważniejszych hinduskich świąt, wypełnione światłem, dźwiękiem i tańcem. Obok jednego z domów siedzi grupa mężczyzn, którzy zbierają świąteczne datki: pieniądze zasilą budżet wsi.

Tygrysie terytoria to wyspy bezcennej przyrody coraz ciaśniej otoczone przez tłoczny i dynamicznie rozwijający się kraj. Z przyrodniczej turystyki utrzyma się promil mieszkańców. W Pannie to właściciele i obsługa kilkudziesięciu pensjonatów, kilkunastu knajp, pracownicy samego rezerwatu, a do tego 36 przewodników i ponad 40 kierowców. Niewiele. Cała reszta żyje, czy raczej usiłuje przeżyć, dzięki rolnictwu.

Sąsiedztwo rezerwatu to błogosławieństwo i kara.

Błogosławieństwo, bo w coraz bardziej suchych przez zmiany klimatyczne rejonach Indii porośnięte gęstym lasem rezerwaty działają jak największe studnie. Bez tygrysów, lampartów, jeleni – a w konsekwencji tego lasu – trzy bawoły Parvisha, starszego mężczyzny o twarzy spalonej słońcem, nie miałyby co pić i jeść.

Kara, bo zagryziony przez tygrysa bawół, albo niewielkie poletko w całości zryte przez dziki, oznacza po prostu głód.

Z perspektywy prostego domu o malowanych na niebiesko ścianach, opowieść o ochronie przyrody staje się dużo bardziej skomplikowana. Każdy z trzech bawołów należących do Parvisha daje dwa, trzy litry mleka dziennie. To ponad dziesięć razy mniej niż europejskie, przemysłowo hodowane krowy mleczne. Dwa ary pola ledwo wystarczają, by wyżywić rodzinę, nadwyżki mleka i plonów idą na sprzedaż.

Za to tuż za miedzą zaczyna się przyrodniczy Eden, z którego Parvish i jego sąsiedzi nie mogą legalnie korzystać. Nie wolno im polować, ścinać drzew, zbierać miodu ani zrywać liści hebanowca indyjskiego, które mogłyby stać się talerzami albo bletkami do bidi, indyjskiej wersji papierosów.

Las nie jest dla ludzi wymarzonym źródłem pracy. Nikt nie chce cały dzień zbierać chrustu na terenie pełnym tygrysów, lampartów, hien i niedźwiedzi, by 25 kg – bo tyle powiązanych linami gałęzi uniesie na głowie jeden człowiek – sprzedać za równowartość 6 złotych. W przeciętnej knajpie w Delhi, tyle wystarczy zaledwie na jedną porcję dania z soczewicy.

Bardzo często jedynym proponowanym przez władze rozwiązaniem tych problemów jest przesiedlanie całych wsi. Nikt nie chce wziąć pod uwagę interesów i tradycji lokalnych społeczności, określanych w Indiach zbiorowym terminem Adivasi.

W 2023 roku ich protesty przybrały więc na sile. Ludzie żyjący po sąsiedzku z tygrysami, a także dzieci i wnuki wysiedlonych domagają się zadośćuczynienia i argumentują, że tylko 1 proc. ze 100 milionów Adivasi, otrzymało jakąkolwiek autonomię, czy prawa do zarządzania lasami na swoich tradycyjnych ziemiach.

 

* * *

 

Rozmawiamy z ludźmi, znamy ich problemy, reagujemy i dajemy im poczucie, że ktoś ich naprawdę słucha. Że nie są tylko przykrym dodatkiem do wspaniałej przyrody – opowiada Harendra Singh Bargali z fundacji zarządzającej parkiem narodowym Jima Corbetta w stanie Uttarkhand na północ od Delhi, najstarszym w Indiach.

To ponad 1300 kilometrów kwadratowych. Wśród zalesionych wzgórz w parku i jego otulinie nadal żyją ludzie, choć przez lata wiele wsi zostało wysiedlonych. Harendra regularnie odwiedza jedną z z tych, które jednak pozostawiono na miejscu. Silnik jego srebrnego, terenowego maruti ciężko pracuje na wąskich serpentynach, a za zakurzoną szybą widać białą kartkę z napisem „Medical Doctor”.

Mamy małą przychodnię w miasteczku nieopodal, ale regularnie pojawiamy się we wsiach na dyżury lekarskie, udzielamy podstawowej pomocy – tłumaczy Harendra – Tutaj w ochronie przyrody najważniejsze jest wsparcie jej ludzkich sąsiadów. Oni mają tygrysy na co dzień, a nie podczas dwudniowego safari. I to oni kiedyś zdecydują, czy wpuścić do wsi kłusowników, czy nie.

Fundacja Corbetta działa na wielu frontach. Najważniejszym i unikatowym na skalę Indii okazał się projekt natychmiastowych odszkodowań.

Przypuśćmy, że tygrys albo lampart zabił czyjegoś bawoła – zaczyna tłumaczyć Harendra – Oczywiście przysługuje odszkodowanie od państwa i można złożyć wniosek, tylko że na pieniądze czeka się rok, nawet dwa lata. Dlatego można też zadzwonić do nas, a my będziemy na miejscu w dwadzieścia cztery godziny. Ktoś z naszego zespołu weryfikuje zdarzenie, zabite zwierzę jest fotografowane z datą i opisem. Jeśli wszystko się potwierdzi, od razu, na miejscu wypłacamy pieniądze.

Odszkodowanie jest mniejsze od tego państwowego, ale czas jest ważniejszy.

Ochrona przyrody w Indiach to mozaika projektów, od rolnictwa po informatykę. Najskuteczniejsze z nich nie skupiają się na tygrysach, a na ludziach. A ściślej mówiąc, na tym, żeby ludzie mogli zostawić tygrysy w spokoju – mówi Valmik Thapar.

Spółdzielnię, w której pracuje, w 1989 roku założyła grupa 15 kobiet z okolicznych wsi. Miały do dyspozycji jeden mały pokój, dziś dają 600 miejsc pracy. Prowadzą sklep, magazyny i szwalnie pełne pięknych tkanin, długich sukni i chust, często z przyrodniczymi wzorami. Ubrania i dodatki są stąd wysyłane na całe Indie i zagranicę.

W oddalonym o kilka kilometrów miasteczku Sherpur lokalnym koordynatorem projektu Dzieci dla Tygrysów jest Govardhan Meena.

Staramy się dać dzieciom coś więcej niż lokalna szkoła – opowiada w całkiem nieźle wyposażonej pracowni komputerowej. Dzieciaki przychodzą tu po lekcjach, uczą się grafiki i prostego programowania. Na ścianach wiszą malowane dziecięcą ręką tygrysy, drzewa i ptaki.

Kończymy remont i za chwilę otworzymy drugą pracownię – dodaje Govardhan – Dla wielu dzieci taki projekt to jedyna szansa na to, żeby chociaż zobaczyć inny świat i choćby tego tygrysa, którego tak chcemy chronić. Regularnie zabieramy ich do rezerwatu na wycieczki, na które nie stać ich rodziców. Ja też byłem uczniem w takim projekcie.

 

* * *

 

W opowieściach o tygrysach ludojadach jest ziarno prawdy: zwierzę, które pierwszy raz zaatakuje człowieka, najczęściej w samoobronie, może zapamiętać, jak łatwym celem jesteśmy. Według państwowych statystyk, w Indiach koty zabijają nawet 30, 40 osób rocznie.

Agresywne zwierzęta są czasem odławiane i kończą życie w ogrodach zoologicznych. W ostateczności, a takich przypadków jest kilka każdego roku, wydaje się pozwolenie na zabicie tygrysa.

Druga strona tego konfliktu jest mniej wygodna: to ludzie wpakowali się do tygrysiego domu i bez pytania podnajmują jego kolejne części. Mapa indyjskich rezerwatów przypomina archipelag odizolowanych wysp, najczęściej ogrodzonych płotami, a przede wszystkim otoczonych miastami, drogami, liniami kolejowymi i energetycznymi.

To nie Afryka, gdzie parki narodowe i otaczające je naturalne obszary potrafią ciągnąć się przez tysiące kilometrów – zaznacza Joseph Tito – Większość naszych rezerwatów ma pięćset, siedemset kilometrów kwadratowych. To kropki na mapie.

Zachowanie łączności między tymi kropkami jest dziś najtrudniejszym zadaniem w ochronie przyrody, nie tylko w Indiach. Populacja tygrysów rośnie szybciej niż obszar, na którym ludzie pozwalają im żyć. Wielu przyrodników twierdzi, że właśnie osiągnęła swoje maksimum.

Dotychczasowy model ochrony tygrysa się wyczerpuje – mówi profesor Raghu Chundawat – Panna jest dobrym przykładem. Po 2009 roku, kiedy straciliśmy ostatniego tygrysa, przewieziono tutaj kilka zwierząt z innych rejonów. Udało się odtworzyć populację, dziś żyje tu około trzydziestu wielkich kotów. Tylko że to koniec. Rezerwat ma 542 kilometry kwadratowe. Tygrysów nie będzie więcej, bo zwyczajnie nie starczy dla nich miejsca. Jeśli chcemy dalej chronić i rozwijać bioróżnorodność, potrzebujemy czegoś więcej niż ogrodzone rezerwaty. Potrzebujemy korytarzy migracyjnych, żeby zwierzęta mogły się przemieszczać. Potrzebujemy dzikich obszarów, które nie będą parkiem narodowym.

Dynamicznie rozwijające się Indie zmierzają jednak w innym kierunku. W 2020 roku władze parku narodowego Jima Corbetta postanowiły w środku chronionego lasu wybudować nowy kompleks dla turystów przyjeżdżających na safari. Według raportu Indian Forest Survey wycięto 6 tys. drzew. Dyrekcja departamentu służby leśnej straciła stanowiska, a sprawą zajął się sąd.

W rezerwacie Ranthambore władze od lat nie mogą poradzić sobie z nielegalnym górnictwem. Valmik Thapar mówi, że na północnych obrzeżach parku regularnie słychać huk ładunków wybuchowych.

To dzisiaj dużo większy biznes niż kłusownictwo. Ciągle czegoś chcemy od tej przyrody, znad ziemi, spod ziemi – denerwuje się przyrodnik – Decyzją Sądu Najwyższego tylko dwadzieścia procent terenu parków narodowych i rezerwatów może być udostępnione turystom. Brzmi dobrze, prawda? Efekt jest taki, że z tysiąca trzystu kilometrów kwadratowych w Ranthambore, połowa jest pozbawiona tygrysów. Ruch turystyczny wpływa na przyrodę, ale nie tylko negatywnie. Gdybym mógł decydować, otwierałbym kolejne obszary dla różnego typu turystyki. Strefę dla fotografów, dla dziennikarzy, kilka stref tylko dla lokalnych mieszkańców. Po prostu im więcej oczu i uszu w lesie, tym lepiej dla przyrody.

Rządząca krajem Indyjska Partia Ludowa i premier Narendra Modi często traktują przyrodę jak daleką rodzinę, z którą dobrze jest pokazać się na zdjęciach. Tymczasem Narodowa Rada ds. Dzikiej Przyrody, której Modi jest przewodniczącym, przez 8 lat jego rządów nie zebrała się ani razu, a kolejne skrawki tygrysich terytoriów znikają z mapy.

Największa katastrofa może czekać rezerwat Panna, ten sam, który przez lata był przykładem sukcesu. Po kilku latach spędzonych na bataliach sądowych, zapadła decyzja, że na rzece Ken – jednej z najczystszych i najbardziej dzikich w całym kraju – ma stanąć wysoka na siedemdziesiąt cztery metry i długa na prawie półtora kilometra zapora, napędzająca hydroelektrownię.

Przyrodnicy nazywają ten projekt szaleństwem: pod wodą ma znaleźć się ponad 10 proc, powierzchni rezerwatu.

Mówią, że Indie to kraj kontrastów – zauważa profesor Chundawat – Chyba racja, bo jeśli wybierzemy pięć największych sukcesów w ochronie przyrody na świecie, na pewno będzie wśród nich Projekt Tygrys. Jeśli wybierzemy pięć największych katastrof… będzie wśród nich Projekt Tygrys.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Krzysztof Story

Reporter „Tygodnika Powszechnego”. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą. Wraz z Wojciechem Jagielskim prowadzi podcast Jagielski Story o wydarzeniach międzynarodowych. Piękno przyrody przedkłada nad każde inne. Wspina się, podróżuje i kolekcjonuje zdjęcia napisów na murach. Autor książki “Stąd. 150 drzwi pod jednym adresem”. Zdjęcia i teksty publikuje też na www.krzysztofstory.pl