Ilustracja: Olga Korban

Jazda pod górkę

W Kolumbii, wbrew stereotypom o krajach latynoskich, bohaterami narodowymi nie są piłkarze, tylko kolarze. Chyba, że są kobietami, dla nich zdobycie popularności jest trudniejsze, niż podjazdy na górskich odcinkach.
Autorka
Doma Matejko

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Jaime ciężko dogonić, mimo że ma 77 lat. Winę można zrzucić na to, że ścieżka jest położona na wysokości 2625 m n.p.m. i komuś, kto dopiero przyleciał do miasta, trudno jest złapać oddech. Ale wystarczy trochę dłużej poobserwować oddalającego się na rowerze mężczyznę, żeby stało się jasne: jeździ szybko, bo jeździ po swoim.

Jaime Ortiz Mariño jest legendą. To on sprawił, że Bogota ma dzisiaj ponad 600 kilometrów ścieżek rowerowych, czyli więcej niż Amsterdam. I mimo, że w przeliczeniu na 8 mln mieszkańców kolumbijskiej stolicy nie wydaje się to dużo, to dla miasta jest to rewolucja, o której pół wieku temu nikt nawet nie śnił.

W 1947 r., rok po tym jak Jaime przyszedł na świat, do Bogoty zaproszono słynnego francuskiego urbanistę Le Corbusiera. Stolica była wtedy zamożnym, ale niewielkim miastem bohemy, niezależnie od pory dnia i nocy przesiadującej w modnych kawiarniach, lokalne władze chciały ją modernizować. Gdy Francuz przystępował do sporządzania planów, liczba mieszkańców sięgała 700 tys., a Corbusier szacował, że do końca XX wieku się podwoi. Nie mógł bowiem przewidzieć wojny domowej.

Rok po jego pierwszej wizycie, zamordowany został najpopularniejszy kandydat w nadchodzących wyborach prezydenckich. Zamieszki, które ogarnęły Bogotę, rozlały się na cały kraj, a w bratobójczych walkach zginęło 200 tys. osób. Choć ten okres, dziś nazywany La Violencia (czyli po polsku po prostu „Przemoc”), oficjalnie trwał dekadę, to w rzeczywistości powstałe wtedy grupy zbrojne opanowały część kraju i dalej siały tam terror. Mieszkańcy wsi przez cały ten czas uciekali więc przed nim do miast. Zwłaszcza do stolicy.

Między 1951 r., gdy Corbusier skończył swój projekt dla Bogoty, a 1973 r., miasto miało najwyższy wskaźnik urbanizacji na świecie. Francuz zakładał, że do 2000 roku, będzie miało półtora miliona mieszkańców, a w rzeczywistości było czterokrotnie liczniejsze.

Corbusier, wierząc że środkiem transportu przyszłości jest samochód, zaprojektował jezdnie, chodniki i krawężniki, jakby każdy miał posiadać auto lub dwa. Tymczasem mało kogo było na niego stać, a nowoprzybyli kupowali ziemię na obrzeżach miasta od nielegalnych deweloperów. Nie było czasu na estetykę i pochylanie się nad urbanistyką. Ludzie koncentrowali się na przeżyciu tu i teraz.

Rower stał się synonimem klasy robotniczej, pedałującej jeszcze przed świtem w stronę fabryk.

 

* * *

 

Fenomen polega na tym, że pojeździć na rowerach wychodzą jednocześnie 2 miliony ludzi. Bez policji, bez przemocy, bez motywacji politycznych, czy religijnych – cieszy się Jaime, pedałując w niedzielne południe po Ciclovía, której jest twórcą.

W młodości, jak przystało na chłopaka z klasy wyższej, praktycznie nie wsiadał na rower. Kiedyś dostał składaka od Dzieciątka Jezus, które w Kolumbii zastępuje Świętego Mikołaja, ale porzucił jednoślad, gdy tylko zaczął interesować się dziewczynami. Zdanie zmienił dopiero, gdy wyjechał studiować architekturę do Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie lat 60., czasu społecznego buntu. – Nasyciłem się zdolnością do zmienia rzeczywistości – wspomina, pokazując zdjęcia z tamtego okresu, na których ma długie włosy i dzwony.

DZ Kolumbia
Autorka grafiki: Małgorzata Suwała

Po powrocie do Bogoty, już jako wykładowca konserwatywnego uniwersytetu dla najbogatszych, sprzeciwiał się wprowadzaniu w mieście rozwiązań w zakresie transportu samochodowego rodem z Zachodu. – Sprzedali nam amerykański sen, nie biorąc pod uwagę, że do amerykańskiego stylu życia nam daleko – przekonuje.

Razem z kolegą założył organizację promującą jazdę na dwóch kółkach, oraz sklep rowerowy, gdzie zaczęła się zbierać stołeczna awangarda. – Stał się amboną, z której głosiliśmy rowerowy katechizm. Ktokolwiek wchodził, musiał wysłuchać mszy – przechwala się. Z coraz większą grupą zaczął organizować wspólne przejazdy w dzień i w nocy, żeby pokazać, że przejmują miasto.

Wreszcie, w połowie grudnia 1974 r., powstała pierwsza Ciclovía, czyli tymczasowa ścieżka rowerowa. Burmistrz zgodził się, żeby w niedzielę na kilka godzin zamknąć dwie ulice dla ruchu samochodowego. Według szacunków, pojeździć wyszło 5 tys. osób. W środku chaosu, walk partyzantek z rządem, bogotańczycy pedałowali przez miasto, po raz pierwszy od lat czując, że należy ono do nich.

Choć dwa lata po pierwszej edycji, urząd miasta podjął decyzję o wytyczeniu pierwszych stałych ścieżek rowerowych, to Ciclovía stała się tradycją, która wyznacza rytm życia w Bogocie. W każdą niedzielę, od 7 rano do 14, stolica zamyka dla samochodów 127 km ulic, a jej mieszkańcy masowo wychodzą pojeździć, nawet gdy pada rzęsisty deszcz, a temperatura nie przekracza kilku stopni Celsjusza. Czują, że to jedyne godziny w tygodniu, kiedy są bezpieczni. – Najlepsze jest to, że złodzieje i przestępcy są tutaj, z nami! Pedałują jak wszyscy, dla przyjemności – krzyczy Jaime, wśród tłumu niedzielnych rowerzystów.

Dziś tymczasowe ścieżki funkcjonują także w innych miastach Kolumbii, takich jak Cali, czy Medellín. A w czasie pandemii, przykładem Bogoty zainspirowało się na całym świecie – ulice zamykano od stolicy Meksyku, przez Budapeszt, po australijskie Perth, a lokalne media rozpisywały się o rowerowym sukcesie kolumbijskiej stolicy.

 

* * *

 

Kolumbia produkuje kilkadziesiąt telenowel rocznie, ale w te wakacje dla tamtejszych widzów liczy się tylko jedna dramatyczna historia: jak Egan Bernal wypadnie na Tour de France po tym, jak prawie zginął w tragicznym wypadku?

W 2019 r., ostatnim wyścigu przed rozpoczęciem pandemii, 22–latek z Bogoty został nie tylko najmłodszym zwycięzcą tej imprezy od 110 lat, ale w ogóle pierwszym w historii kolarzem z Ameryki Łacińskiej, który stanął na najwyższym miejscu podium. Choć trawiony kontuzjami, to dwa lata później triumfował też na Giro d’Italia, ale w styczniu 2022 r., podczas treningu w okolicach Bogoty, zagapił się i z prędkością 50 km/h wpadł na zaparkowany autobus.

Z płucem przebitym przez własne żebro i ponad 20 złamaniami, w tym dwóch kręgów, miał według pierwszych prognoz lekarzy zostać trwale niezdolnym do uprawiania zawodowego sportu. Tymczasem kolarz błyskawicznie zaczął wracać do zdrowia, jeszcze w tym samym roku wrócił do ścigania się, a w obecnym sezonie znów jest w światowej czołówce, choć akurat na kolejne zwycięstwo we Francji jeszcze się nie zanosi.

Nawet, jeżeli nigdy już nie powtórzy tamtego sukcesu, to dzień jego triumfu jest dla milionów jego rodaków jednym z najszczęśliwszych momentów w życiu. Bo Kolumbia, choć pod wieloma względami jest wręcz ucieleśnieniem stereotypów na temat latynoskich krajów, przeczy im w jednym: sportem narodowym nie jest tu piłka nożna, tylko właśnie kolarstwo.

Ofiarami przemocy podczas La Violencia padali nie tylko ludzie, ale i komunikacja publiczna: tylko w pierwszych dniach zamieszek w 1948 r., w Bogocie spalono co czwarty tramwaj. Na wsi, z powodu walk, autobusy często nie wyjeżdżały na trasy. W takich warunkach, coraz więcej ubogich Kolumbijczyków codziennie załatwiało sprawunki właśnie na rowerach.

Gdy w 1951 r. najpopularniejsza gazeta w kraju, „El Tiempo”, zorganizowała pierwszą edycję Vuelta a Colombia, dziś najważniejszego wyścigu w kraju, do startu zgłosili się głównie biedacy liczący na sowitą nagrodę. Na trasę ich przejazdu przychodziły tłumy widzów, bo jako niebiletowana impreza, była to praktycznie jedyna rozrywka, na jaką mogli sobie pozwolić. Ci, którzy nie mogli śledzić zmagań na żywo, codziennie słuchali wyjątkowo rozentuzjazmowanego komentatora w radiu.

Każda kolejna edycja wyścigu pozwalała Kolumbijczykom na chwilę zapomnieć o terrorze La Violencia, a to, że tak wielu pierwszych zawodników było amatorami z dołów społecznych, dawało nadzieję, że każdy może znaleźć się na ich miejscu. Tak kolarstwo stało się narodową obsesją.

Ta miłość do dwóch kółek jeszcze tylko wzrosła, gdy okazało się, że Kolumbia może rzucić wyzwanie dużo bogatszym krajom – w rankingach Międzynarodowej Unii Kolarskiej co roku rywalizuje z Australią o miano najlepszej reprezentacji spoza Europy, z reguły triumfując, mimo że ma gorszą infrastrukturę i o wiele niższy budżet. Materialne braki nadrabia bowiem geografią: najlepsi zawodnicy rodzą się i wychowują w Andach, nierzadko na wysokości 3000 metrów, od dziecka przyzwyczajając się do morderczych podjazdów, dzięki którym późniejsze wspinaczki na alpejskich przełęczach to dla nich drobnostka.

To dlatego Lucho Herrera w 1987 r. zwyciężył Vuelta a España, zostając pierwszym kolarzem z Ameryki Łacińskiej, który triumfował w jednym z trzech wielkich wyścigów Europy. Rok później Fabio Parra był trzeci na Tour de France. Ich młodsi rodacy regularnie triumfowali na odcinkach górskich, a Nairo Quintana i Rigoberto Urán są zgodnie uznawani za jednych z najlepszych światowych kolarzy minionej dekady – w 2014 r. zajęli zresztą odpowiednio pierwsze i drugie miejsce na Giro d’Italia. Egan Bernal to więc wielki bohater kolumbijskiego kolarstwa, ale nie pierwszy i na pewno nie ostatni.

Wszystkie te przykłady są wielką inspiracją dla milionów młodych Kolumbijczyków mających nadzieję, że kiedyś to oni osiągną takie sukcesy i będą podziwiani przez rodaków. Oczywiście pod warunkiem, że są chłopcami – dla dziewczyn, które są równie oszalałe na punkcie kolarstwa, zdobycie popularności w kraju jest jeszcze trudniejsze, niż najbardziej wymagające podjazdy na górskich odcinkach.

 

* * *

 

Wczoraj na trasie ludzie krzyczeli za nami „dalej chłopaki!”. Dopiero po jakimś czasie ktoś w końcu zauważył różnicę i zawołał „O nie! To są dziewczynki!” – opowiada Diana Peñuela, tegoroczna mistrzyni Kolumbii w kolarstwie szosowym.

Przez lata ona i jej koleżanki były niewidoczne. Jeszcze do niedawna było standardem, że zawody kobiet i mężczyzn odbywały się w tym samym czasie: ekipy telewizyjne walczyły o jak najlepszy kadr pokazujący chłopaków przekraczających linię mety, a o żeńskim wyścigu wspominano tylko, że się odbył.

Gdy w 2019 r. Eddy Jacome, do tej pory prowadzący w mediach społecznościowych dochodowy profil poświęcony męskiemu kolarstwu, postanowił relacjonować w Internecie zawody kobiet, koledzy z branży mówili mu, że zwariował, bo nikt nie będzie chciał tego oglądać.

On wiedział jednak swoje. Zaczął opłacać wyjazdy na wyścigi z pieniędzy, które zarabiał na kanale o kolarstwie męskim, stawiał się na zawodach nawet w czasie pandemii. Do swojej pierwszej relacji zaprosił Laurę Lozano, przez lata czołową zawodniczkę, która dopiero co przeszła na sportową emeryturę, bo wierzył, że nikt tak nie przekaże emocji, z jakimi mierzą się na trasie jej koleżanki. – Trafiłem na nieoszlifowany diament – opowiada po kilku latach. Dziś zatrudnia już kilkoro dziennikarzy i dziennikarek, a instagramowe relacje ich ekipy śledzi 185 tys. osób.

Eddy pochodzi z Villavicencio, rolniczego miasteczka leżącego w miejscu, gdzie Andy przechodzą w rozległe sawanny. – Machismo jest tam naturalną cechą każdego faceta, mnie też nauczono wtedy myśleć, że sport to wyłącznie domina mężczyzn – wspomina. Przekonania zaczął zmieniać dopiero, gdy przeprowadził się do bardziej kosmopolitycznego Medellín: – Zdałem sobie sprawę, jakim byłem ignorantem – przyznaje.

Teraz do podobnej refleksji próbuje przekonać kolegów po fachu. Dziennikarze wciąż mówią o kolarkach „księżniczki”, „piękności”, Eddy prowadził z jednym burzliwą dyskusję, gdy ten w relacji dla państwowej telewizji nazwał zawodniczki „dziewczynkami”.

Kiedy na własnym kanale dodaje wideo z prezentacji drużyn, na którym zawodniczki są uczesane i umalowane, momentalnie pojawiają się komentarze: „Ale piękne”, lub „O! To jednak mają biust!”. – Walczę z tym. Nie chcę odbiorców, którzy oglądają kolarki, bo są seksowne. Chcę, żeby je oglądali tylko ze względu na sport – zapewnia.

Dlatego w relacjach z wyścigów, Eddy pokazuje zawodniczki w najmniej estetycznym wydaniu: spocone, ubłocone, ze spierzchniętymi ustami. Pokazując wysiłek, zmęczenie i ciężką pracę, łamie kolumbijskie standardy, które nakazują kobietom upodabniać się do uczestniczek konkursów miss piękności.

– „Ale piękna ta kolarka, ale ma ładną pupę” – Diana cytuje jeden z setek komentarzy, jakie pojawiają się pod postami fikcyjnych zawodniczek. W kolumbijskich mediach społecznościowych jest mnóstwo kont, na których kobiety pozują na rowerze, w kaskach i strojach kolarskich. Mają setki tysięcy obserwujących, jednak po wpisaniu ich nazwisk do wyszukiwarki, nie wyświetlają się w żadnych sportowych rankingach.

Niestety, niektórzy postrzegają kolarstwo właśnie przez takie treści. Patrzą na to, jak układa się lycra na udach, a nie na wysiłek, jaki my, profesjonalistki, wkładamy w naszą pracę – mistrzyni nie ukrywa irytacji.

 

* * *

 

Kiedy Milena Salcedo dojeżdża do mety, szybko rozpina koszulę. Nie może oddychać. Wygląda, jakby się topiła i próbowała złapać oddech, wynurzając się ponad falę. Ból fizyczny to zaledwie połowa z tego, z czym musi się mierzyć – Wychodzenie z depresji było najtrudniejszą rzeczą w całym procesie rekonwalescencji – powie w wywiadzie po wygraniu pierwszego etapu Vuelta al Tolima, uważanego za najtrudniejszy wyścig kolarski w Kolumbii.

Milena to wielokrotna medalistka z aspiracjami do startu na przyszłorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu. Ale jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej kolarka, która codziennie przemierzała po kilkaset kilometrów na swoim jednośladzie, została na pół roku przykuta do łóżka, a na spacery mogła wychodzić tylko pod opieką lekarza. Po komplikacjach związanych z zakażeniem COVID–19, trener wysłał ją na kontrolę, podczas której okazało się, że ma zapalenie mięśnia sercowego. Dostała całkowity zakaz uprawiania sportu.

Zachorowała na depresję. Minął rok, zanim zbliżyła się do tego, kim była przed chorobą. Ale nie chciała dać za wygraną, pracowała z psycholożką, trenerom kadry powiedziała, że ukończy następny wyścig. Ale od jednego z nich usłyszała, że i tak „jest na wylocie”, bo zawodniczki po trzydziestce muszą zrobić miejsce młodszym. To paradoks, bo większość najlepszych kolarek w kraju jest właśnie w takim wieku i to one wygrywają większość wyścigów. Milena ma 36 lat, Diana Peñuela 37.

Ta druga, pomimo wywalczenia mistrzostwa kraju, obmyśla już plan B. Skończyła grafikę, na zawodach pojawia się z plecakiem wypełnionym sportowymi ubraniami z kolekcji, która sama zaprojektowała i wyprodukowała. Mimo sportowych sukcesów, nie może liczyć na kontrakty sponsorskie, bo producenci sprzętu kolarskiego od profesjonalistek wolą influencerki. Na apel Diany i koleżanek, żeby pokazywać prawdziwe zawodniczki, dostały odpowiedź, że musiałyby mieć więcej obserwujących i dodawać zdjęcia, na których ładnie wyglądają, lub „wrzucać śmieszne filmiki”. – Nie mam na to czasu. Moją pasją jest jeżdżenie na rowerze, a nie robienie sobie zdjęć, to przecież dwa różne zawody – kwituje mistrzyni.

Problemy z pieniędzmi to jedno z największych wyzwań dla miejscowych kolarek. I to nie od dziś.

Dwa tygodnie przed tym, jak w lipcu 1984 r. Lucho Herrera jako pierwszy Kolumbijczyk w historii wygrywał etap na Tour de France, na przedmieściach Paryża wystartował – wymarzony przez wieloletniego dyrektora wyścigu – jego odpowiednik dla kobiet: Tour de France féminin. Na linii startu nie było jeszcze Kolumbijek, ale dwa lata później do rywalizacji stanęło ich już sześć.

To wtedy powiało nadzieją i w Bogocie powstał pierwszy zespół kolarski złożony wyłącznie z kobiet. Mężczyzn sponsorowała Narodowa Federacja Producentów Kawy, a je firma Maquipán – niewielki producent urządzeń piekarniczych. Ale cztery dekady później, w Kolumbii istnieje zaledwie pięć drużyn, które płacą kolarkom za ich pracę.

Średnie wynagrodzenie zawodniczek jest tylko nieznacznie wyższe od płacy minimalnej – to w przeliczeniu około 1160 złotych, z czego jedną trzecią tej sumy kobiety wydają jeszcze na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne. Siła nabywcza pieniądza w Kolumbii różni się od polskiej, ale nie aż tyle, aby za tyle móc godnie żyć. Można co najwyżej próbować przeżyć.

Milena Salcedo, dzięki wynikom sportowym zarabiająca nieco więcej, bo równowartość 1900 złotych netto miesięcznie, stwierdza, że gdyby nie wsparcie Instytutu Rekreacji i Sportu oraz Kolumbijskiego Komitetu Olimpijskiego, nie miałaby jak opłacić rachunków.

Różnica pomiędzy naszymi zarobkami a tym co dostają mężczyźni, jest ogromna. Oni dostają dwa razy więcej, nawet jeżeli nie są w czołówce. Na koniec sezonu dają im nowe rowery, czy ubrania. My jeździmy na tym samym sprzęcie przez cztery lata – podsumowuje.

 

* * *

 

Mała trumna. W środku leży dwulatek z przestrzeloną czaszką. To jedno z pierwszych wspomnień z dzieciństwa, jakie posiada Estefanía Herrera – jedna z najlepszych kolarek Kolumbii.

Seksizm i problemy finansowe bledną bowiem wobec problemów, z którymi od czasu La Violencia do dziś borykają się miliony mieszkańców tego kraju, a których historia Estefaníi jest smutnym przykładem.

W 1994 r., gdy przychodziła na świat, wojna domowa pomiędzy rządem, komunistycznymi partyzantkami, prawicowymi bojówkami paramilitarnymi i baronami narkotykowymi, była w pełnym rozkwicie. W Algerii, rodzinnym miasteczku Estefaníi, walki toczyły się z taką zaciętością, że dziewczynka przyzwyczaiła się, że w drodze do szkoły trzeba co jakiś czas padać na ziemię i czołgać się do najbliższego rowu.

Koleżankę mamy, która była w ciąży, paramilitarni schowali przed partyzantami, żeby tamci jej nie zastrzelili. Kiedy ci drudzy jednak ją znaleźli, myśleli że kolaborowała z ich wrogami, więc przecięli jej żyły. Doszła do domu, ale jej rodzice nie mogli już nic zrobić – kolarka przywołuje okrutne wspomnienia z dzieciństwa – Innej znajomej wycięli serce i to na oczach przyjaciółki, której chwilę potem zrobili to samo. Syn tej pani, mój kolega z klasy, dowiedział się o tym, gdy byliśmy w szkole. Tak mi go było żal. Nie wiedziałam, co zrobić.

Chwilową ulgę od okrucieństwa daje odurzenie, więc matka Estefaníi uzależniła się od narkotyków. Dlatego dziewczynka zamieszkała z dziadkami, ubogimi rolnikami. – Nocami zaciskałam mocno powieki i modliłam się, żeby Dzieciątko Jezus, podarowało mi na święta rower – wspomina. Mimo gorących próśb wiedziała jednak, że w jej przypadku nawet ono może nic nie wskórać, w domu często brakowało nawet jedzenia.

Mieszkańcy opuszczali Algerię partiami. Zawsze w nocy, przy bladym świetle latarek. Tam samo zrobiła rodzina kobiety, wyjeżdżając do Medellín i dołączając do milionów wewnętrznych uchodźców. Gdy sytuacja się nieco uspokoiła, dziadkowie wrócili do domu, ale na wszelki wypadek nie zabrali ze sobą 12–letniej Estefaní ani jej o trzy lata starszej siostry. Dziewczynki zostały w mieście kompletnie same. Żeby opłacić mieszkanie i mieć na życie, sprzedawały w autobusach kadzidełka, oraz zieloną herbatę.

Po jakimś czasie Estefanía uzbierała równowartość 200 złotych, znalazła najbardziej improwizowany serwis rowerowy w Medellín, gdzie wybrała mocno zużyty model z wyjątkowo brzydką ramą i oznajmiła właścicielowi: – Powiedz mi, jak się go czyści i maluje. Jak zrobię to sama, a ty tylko będziesz patrzył, to wyjdzie taniej, prawda?

Pomalowanym na różowo i podpisanym jej nazwiskiem rowerem, pojechała na miejscowy stadion, gdzie trenował zespół kolarski pod okiem znanego trenera. Robiła okrążenia po wewnętrznej stronie welodromu z nadzieją, że jeżeli będzie jeździć tak szybko jak jego podopieczni, to ją też zaprosi na trening. I stało się dokładnie tak, jak zaplanowała.

Zaczęła jeździć w drużynie, była bardzo dobra i miała tego świadomość. Kiedy trenowała w terenie, ludzie krzyczeli za nią „Ale pędzisz” i wtedy przyśpieszała jeszcze bardziej. Zatrzymała ją ciąża. Miała 15 lat, a mężczyzna 38. – Wtedy nie patrzyłam na niego jak na kogoś, kto chce wykorzystać dziecko. Myślałam, że on da mi miłość i zapewni poczucie bezpieczeństwa. Ale zostałam sama – wspomina.

Od rzucenia sportu odwiódł ją trener, który przekonał ją, że w przyszłości może być najlepszą kolarką w kraju. I faktycznie, dziś jest w elicie: w 2018 roku wygrała Vuelta al Tolima, rok później zdobyła brąz w indywidualnej jeździe na czas i w kolarstwie szosowym na mistrzostwach krajowych. Wierzy, że w końcu spełni swoje marzenie i wystartuje na kobiecym Tour de France.

 

* * *

 

Na ulicy wołają na mnie „Nairo”. Nie jest to jakieś bardzo obraźliwe, bo to jest świetny zawodnik, ale ja mam na imię Diana – oznajmia tegoroczna mistrzyni Peñuela. Która z brakiem zrozumienia musi się liczyć nawet we własnej rodzinie.

Nikt we mnie nie wierzył, bo zaczęłam dopiero w wieku 26 lat – wspomina początki kariery. Wcześniej trenowała kolarstwo górskie, ale miała słabe wyniki, co trenerzy tłumaczyli właśnie wiekiem. Kupiła więc rower szosowy i po kilku dniach zajęła pierwsze miejsce w wyścigu. To wtedy uznała, że znalazła wreszcie dyscyplinę, w której zacznie wygrywać.

Do tamtej pory próbowała sił we wszystkim – od tenisa, po jazdę na rolkach – ale rodzice nie popierali jej zainteresowań, nie zawozili na zajęcia, nie kupowali sprzętu. Wiele lat później, zdobywając mistrzostwo Kolumbii, przypomni sobie ten sam rodzaj samotności, kiedy na mecie nie zobaczy nikogo ze swoich bliskich.

Diana wspomina to, siedząc w lobby najlepszego hotelu w Bucaramandze, gdzie właśnie skończyły się zawody.

W holu zaczyna robić się tłoczno. Wchodzi ekipa techniczna i ustawia statywy. Zapalają się reflektory. Z radiowozów wysiadają policjanci, śpiesząc do drzwi wejściowych, żeby uniemożliwić wejście tym, którzy czekają przed budynkiem. Dwóch dziennikarzy zajmuje skrajne miejsca w rzędzie trzech krzeseł, rozpoczyna się program na żywo. Pytania, które padają, są tak banalne, że zdawkowe odpowiedzi nie powinny dziwić. „Wyścig był bardzo dobry, choć konkurencja mocna”, „Czuję się dobrze, ale jest zmęczenie”.

Diana spogląda na tę scenę z sofy. Od Nairo Quintany dzieli ją najwyżej pięć metrów. Program się kończy. Reflektory gasną. Żaden z dziennikarzy nie zorientował się, że mistrzyni była tuż obok. Może następnym razem, po kolejnych mistrzostwach, Igrzyskach Olimpijskich, albo wygranej na Tour de France, ktoś zawoła ją po imieniu.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Doma Matejko

Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015/16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Od 2017 roku współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym” jako korespondentka z Ameryki Południowej. Gościnnie publikowała również w tygodniku „Polityka” oraz „Gazecie Wyborczej”. Ma na koncie wywiady m.in. z przywódcą wenezuelskiej opozycji Juanem Guaidó, byłym prezydentem Nikaragui Enrique Bolañosem oraz byłymi członkami FARC.