Ilustracja: Klawe Rzeczy / Ewelina Karpowiak

Gra o dron

Jeszcze na początku XXI wieku drony były drogą bronią najzamożniejszych armii świata. Dziś stają się tak powszechne, nie tylko w rękach wojskowych, że można je już nazywać nowymi kałasznikowami.
Autor
Paweł Pieniążek

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Droga gruntowa wiedzie wśród gór i dolin w prowincji Kabul. Sunie po niej sprawnie ford ranger, który jeszcze niedawno należał do afgańskiej policji. Ma już doczepioną białą flagę, z przodu i na pace siedzą brodaci mężczyźni z karabinami. To talibowie, którzy po dwudziestu latach odzyskali władzę w kraju.

Pickupa prowadzi dowódca oddziału, dwudziestoczteroletni Jasir, a obok niego miejsce zajmuje o dwa lata młodszy Zikrullah. Mijając kolejne zakręty mówią: „O, tu zaatakował nas dron!”, „Tu też zaatakował nas dron!” i tak, co jakiś czas. To właśnie one były największym zmartwieniem dla bojowników, którzy na terenach na południe od miasta Surobi, leżącego we wschodniej prowincji Kabul, toczyli zacięte walki z siłami rządowymi wspieranymi przez Stany Zjednoczone: – W tej okolicy byłem przez sześć lat. Mieszkaliśmy w górach, warunki były ciężkie, bo ciągle musieliśmy znajdować się w ukryciu – wspomina Zikrullah.

A to nie było proste zadanie. Choć nie brakuje tam wzgórz i szczelin, to tereny zielone należą do rzadkości – dlatego, by trudniej było ich dostrzec, talibowie nosili ubrania w kolorze ziemi. Gdy usłyszeli bzyczenie śmigieł, wyciągali karty sim z telefonów. Komunikowali się tylko przez krótkofalówki, ale gdy maszyna latała naprawdę blisko nich, to nawet je wyłączali. Starali zlać się z otoczeniem i nie dawać żadnych oznak życia.

Zikrullah dodaje, że ratowało ich wsparcie miejscowej ludności, w domach której czasami otrzymywali schronienie. Bojownicy chowali się przed patrolującymi niebo maszynami bezzałogowymi i mieszali z ludnością cywilną. Tak, by operator nie dostrzegł oddziału grasującego po okolicy.

Jasir przyznaje, że otrzymali specjalne szkolenie, podczas którego uczono ich jak nie dać się namierzyć dronom. Nie zdradza, kogo mieli za szkoleniowca.

 

* * *

 

Zdalnie sterowany samolot zaczął zaprzątać głowy wojskowych w czasie I Wojnie Światowej. W Stanach Zjednoczonych powstał wówczas prototyp dwupłatu-torpedy, który za pomocą fal radiowych miał niszczyć cele przeciwnika. Jednak niska skuteczność w trakcie testów, częste wypadki, a przede wszystkim koniec wojny, spowodowały, że projekt został zaniechany.

Maszyny bezzałogowe były jednak rozwijane w kolejnych dekadach, prym wiodły w tych badaniach właśnie USA, które wykorzystywały je do rekonesansu podczas wojny w Wietnamie, jednak z ograniczoną skutecznością: brakowało skutecznych systemów nawigacji na długie zasięgi i partyzanci bez trudu zestrzeliwali urządzenia.

Mimo to, nigdy zupełnie nie porzucono snów o bezzałogowej potędze powietrznej. Za dronami kryło się bowiem pragnienie zaprzątające głowy militarnych strategów przynajmniej od czasów antyku – by dosięgnąć przeciwnika bronią dalekiego zasięgu, nim on sam będzie w stanie zaatakować. A im bardziej nowoczesne społeczeństwa stawały się wrażliwe na ponoszone straty w ludziach, tym bardziej armie pożądały maszyn nowego typu.

Gdy po atakach na World Trade Center rozpoczęła się wojna z terrorem, to właśnie drony stały się jej najlepszymi żołnierzami i zmieniły rozumienie tego, czym jest pole bitwy. Wrogami były już nie tyle armie, co konkretne osoby, które są nieustannie śledzone dzięki współczesnemu panoptykonowi: gdy służby wywiadowcze zlokalizują cel, to operatorzy bezzałogowych maszyn – mówiąc eufemistycznym wojskowym żargonem – wyeliminują go. I to nawet bez konieczności przebywania w tym samym kraju.

W Stanach Zjednoczonych tego typu operacje rozwinęły skrzydła za prezydentury Baracka Obamy. Tortury i wyjęte spod prawa więzienia zastąpiły listy ludzi do zabicia – bez przeprowadzania procesów, domniemywania niewinności czy szansy na obronę. W rezultacie, z hasła „poszukiwany żywy lub martwy” pozostał już tylko „poszukiwany martwy”.

Drony rozleciały się po świecie, patrolowały przestworza i przeprowadzały operacje nie tylko w krajach ogarniętych wojną, ale też tych, gdzie formalnie panował spokój. Zabijały ludzi powiązanych z al-Kaidą, talibami, Państwem Islamskim i innymi organizacjami uznawanymi za zagrożenie narodowe.

 

* * *

 

Chalil Hakkani pojawił się publicznie w połowie sierpnia 2021 r., po przejęciu władzy przez talibów, gdy powierzono mu dbanie o bezpieczeństwo Kabulu. Nowy afgański minister to dla Stanów Zjednoczonych to terrorysta, za pomoc w jego w schwytaniu Waszyngton wyznaczył pięć milionów dolarów nagrody – w ciągu ostatnich dwóch dekad amerykańskie wojsko przynajmniej kilkukrotnie ogłaszało, że Hakkani nie żyje. Emran Feroz, dziennikarz i założyciel organizacji pozarządowej Drone Memorial, zadał więc słuszne pytanie: kim są ci wszyscy ludzie, którzy zginęli zamiast Hakkaniego?

Wojskowi i politycy zapewniają, że drony są wyjątkowo precyzyjną i skuteczną bronią, która pozwolą zredukować przypadkowe ofiary. Ale to do ludzi należy weryfikacja celu i określenie, czy powinien on zostać zabity. Często w takiej sytuacji niedokładna wizja, albo błędne dane, powodowały śmierć przypadkowych osób.

DZ Afganistan
Autorka ilustracji: Małgorzata Suwała

Jak wyliczyło Biuro Dziennikarstwa Śledczego z siedzibą w Londynie, w latach 2010-2020 Stany Zjednoczone dokonały przynajmniej 14040 ataków z użyciem dronów w Afganistanie, Jemenie, Pakistanie i Somalii. W rezultacie zginęło 8856-16901 osób. Udało się potwierdzić, że od 910-2200 to ofiary cywilne, z czego 283-454 to dzieci.

Wśród pozostałych ofiar znajdują się też ci, w przypadku których prawdopodobnie nigdy nie uda się stwierdzić jednoznacznych powiązań z którąś z organizacji uznanych za terrorystyczne.

Gdy trwała ewakuacja obcokrajowców i Afgańczyków przez państwa zagraniczne, doszło do zamachu na kabulskie lotnisko: w rezultacie zginęły przynajmniej 182 osoby. Odpowiedzialność za atak wzięła lokalna filia Państwa Islamskiego. Prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zapowiedział rewanż, atak drona zabił dziesięć osób. Jednak nie miały one nic wspólnego z Państwem Islamskim – wszystkie były cywilami, siedmioro to dzieci.

Amerykańskie wojsko wszczęło wewnętrzne śledztwo. Prowadzący je generał przyznał, że na skutek ataku zginęli przypadkowi ludzie, ale nie stwierdził naruszenia prawa.

 

* * *

 

Drony odpowiadają za jakieś siedemdziesiąt procent naszych strat wśród ludzi. Dlatego tu siedzimy – mówi dowódca jednego z odcinków frontu, wystający z głębokiego okopu.

Takie ziemne fortyfikacje, mające w sobie coś z ducha I Wojny Światowej, ciągną się w Górskim Karabachu bez końca: ormiańscy żołnierze stoją w nich na posterunkach i wypatrują przez lornetki, czy nie zbliża się przeciwnik. Jednak tym razem to nie piechota ani nawet artyleria, która grzmi bez wytchnienia, są największym zagrożeniem.

Gdy tylko rozlega się charakterystyczny furkot, mundurowi chowają się pod betonowymi zadaszeniem, wiedząc, że w walce z bezzałogowymi maszynami nie mają szans. Przemieszczając się drogami w pobliżu linii frontu żołnierze i mieszkańcy wyłączają telefony, lokalizację i tylko wyglądają w niebo nasłuchując, czy do ich uszu nie dobiegają przerażające dźwięki śmigieł drona.

Wróg, którego nie widać jest najstraszniejszy, bo nie wiadomo, kiedy uderzy.

Jest jesień 2020 roku i w Górskim Karabachu trwa właśnie kolejna wojna pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem o kontrolę nad tym terytorium. Nie ma znowu tak wielu miejsc na świecie, którego mieszkańcy znaliby się lepiej na konfliktach: spór obu państw trwa od końca lat osiemdziesiątych, w tym czasie wybuchły dwie wojny na dużą skalę i niezliczona liczba pomniejszych potyczek.

DZ Gorski Karabach
Autorka ilustracji: Małgorzata Suwała

Przez większość tego okresu, to Armenia była górą w tym konflikcie. Ale w 2020 r. sytuacja całkowicie się odwróciła, Azerbejdżan rozgromił armeńską armię, która przez lata uchodziła za najsilniejszą na Kaukazie Południowym. I to dzięki tureckim dronom Bayraktar TB2: jak wyliczają analitycy do spraw wojskowości Stjin Mitzer i Joost Oliemans, którzy na swoim blogu Oryx dokumentują straty sprzętu podczas różnych konfliktów zbrojnych, zaledwie kilka takich maszyn zniszczyło 549 celów.

Zachwyceni Azerowie obwozili Bayraktary na lawetach podczas parady zwycięstwa w Baku, a przegrani Ormianie powtarzali, że karabin stał się w niej tak bezużyteczny jak drewniany kij.

 

* * *

 

Cel zostaje namierzony. Kamera przypatruje się haubicy, nagle załoga działa pada na ziemię. Rozlega się błysk i miejsce, w którym znajdowała się broń, spowija gęsty dym. Głos w kadrze oznajmia: „Trafiliśmy w działo”. To wideo z kamery drona, opublikowane pod koniec października 2021 przez Sztab Generalny Zbrojnych Sił Ukrainy. W trwającej od 2014 roku wojnie ze wspieranymi przez Rosję separatystami, ukraińska armia po raz pierwszy zastosowała wtedy tureckie drony Bayraktar TB2.

Niecałe pół roku później, gdy 24 lutego Kreml przeprowadza już pełną inwazję, Ministerstwo Obrony Ukrainy publikuje już takie nagrania taśmowo. Gdy Rosjanie stoją pod Charkowem, prą na Kijów, Sumy, Czernichów i Chersoń, to właśnie tureckie maszyny bezzałogowe pozwalają obrońcom na skuteczne wstrzymanie nacierających wojsk.

Dlatego, obok amerykańskich przeciwpancernych pocisków kierowanych Javelin i brytyjskich NLAW, Bayraktary TB2 stają się bronią nie tylko o potencjale militarnym, ale też memicznym. Jeszcze w marcu ukraiński wojskowy i śpiewak nagrywa o nich piosenkę:

Przyszli okupanci do nas na Ukrainę
Mundur nowiutki, wojenne maszyny
I trochę roztopił się ich ekwipunek –
Bayraktar!
Bayraktar!

Ukraińcy nazywają tak zwierzęta domowe, a internet staje się pełen się użytkowników ukrywających się pod pseudonimami typu Bajraktar, Bajraktarowycz i Bajraktariwna.

W oficjalnej aplikacji państwowej Dija dostępna jest gra eBayraktar, w której można się wcielić w operatora TB2: zgodnie z danymi Ministerstwa Cyfrowej Transformacji Ukrainy z początku kwietnia, zagrało w nią ponad 1,7 mln Ukraińców.

Na tureckie drony zaczynają zrzucać się obywatele kolejnych państw wspierających Ukrainę. Najpierw Litwini w ciągu czterech dni zbierają pieniądze na Bayraktara. Następnie sami Ukraińcy organizują swoją zrzutkę na trzy maszyny bezzałogowe – po 72 godzinach stać ich już na cztery. Potem kolejny TB2 finansują w zbiórce Polacy. Po wszystkich wydarzeniach turecka firma Baykar zapowiada, że odda swoje urządzenia bezzałogowe za darmo, a zebrane środki zostaną przekazane na pomoc Ukrainie.

Pod koniec czerwca minister obrony Ołeksij Reznikow pisze w poście na Facebooku, że od początku rosyjskiej agresji Ukrainy otrzymała do pięciuset TB2. I dodaje, że to nie koniec: w najbliższym czasie fabryka Baykara ma produkować sprzęt głównie dla Ukrainy.

DZ Ukraina
Autorka ilustracji: Małgorzata Suwała

Niemal kult TB2 na Ukrainie wiąże się z szerszym zjawiskiem pokładania nadziei w nowoczesną broń, która przeważy szalę wojny na korzyść Kijowa. „Już wkrótce przyjedzie i wszystko się zmieni” – słyszałem wielokrotnie od cywilów, jak i wojskowych. Ukraińska armia, choć bardziej zmotywowana, lepiej przeszkolona i dysponująca współczesną bronią, boryka się z przeciwnikiem mającym znacznie większą przewagę liczebną. Rosyjska artyleria, choć stara i niecelna, może zasypywać gęstym deszczem rakiet i pocisków, przez co miesiącami skutecznie powstrzymywała ukraińską piechotę. Ciągłą obroną nie można wygrać wojny, stąd ogromne nadzieje pokładano w nowej technologii, która większą skutecznością i zasięgiem zniweluje przewagę Rosjan.

Często to myślenie życzeniowe. Tak, jak w przypadku TB2, które świetnie sprawdziły się w pierwszych dniach ataku, ale gdy rosyjskie wojska wzmocniły obronę przeciwlotniczą, tureckie drony zaczęły częściej spadać. Wywołana przez Moskwę wojna pokazała więc ograniczenia współczesnych wojskowych maszyn bezzałogowych: skutecznie radzą sobie głównie przeciwko przestarzałym armiom i grupom partyzanckim.

 

* * *

 

Takie państwa jak Chiny, Rosja (dron Orlan-10 w wersji rozpoznawczej i ofensywnej był powszechnie stosowany podczas inwazji na Ukrainę, ale nie okazał się tak skuteczny jak turecki odpowiednik), czy Iran także wkładają wysiłki i duże pieniądze na rozwój podobnych do TB2 maszyn, ale to Turcja odniosła z nimi największy sukces na arenie międzynarodowej.

Początkowo wykorzystywała drony na terenie Iraku i Syrii: do atakowania kurdyjskich bojówek, z którymi jest w konflikcie od 1984 roku. Następnie w Libii – ratując przed upadkiem uznane przez ONZ władze. Potencjał TB2 powszechnie dostrzeżono jednak dopiero podczas wojny o Górski Karabach. „Wall Street Journal” porównał je wtedy do karabinu Kałasznikowa, który dzięki niskiej cenie i uniwersalność zmienił oblicze dwudziestowiecznych bitew.

Dzięki nim maszyny bezzałogowe przestały być drogą zabawką wymagającą licznego personelu, na co nie mogło pozwolić sobie wiele mniej zamożnych państw. Za pierwszą partię sześciu TB2, wraz z trzema naziemnymi stacjami kontrolnymi i dwustoma rakietami, Ukraina zapłaciła 69 milionów dolarów. Dla porównania, jeden MQ-9 Reaper (czyli maszyna grasująca swego czasu po afgańskim niebie) kosztuje Pentagon 32 miliony.

Ale w kolejnych tygodniach wojny na Ukrainie to nie TB2 stały się królami przestworzy, tylko małe komercyjne drony firmy DJI. Zazwyczaj wykorzystywane są na weselach, w podróżach i przez dziennikarzy. Choć nieuzbrojone, z baterią wystarczającą na niecałe pół godziny, dość wolne i łatwe do przechwycenia, tego typu urządzenia potrafią wyrządzić zaskakująco wiele szkód.

Ich operatorzy chowają się w opuszczonych budynkach i lasach niedaleko od linii frontu. Do kontrolera mają podłączone tablety lub telefony i wpatrują się w nie niczym gracze eBayraktar. Co chwilę rozlega się charakterystyczne bzyczenie, gdy wypuszczają kolejnego drona w powietrze i szukają pozycji przeciwnika. Gdy tylko coś ukaże się w kamerze drona, od razu przekazują przez krótkofalówkę koordynaty do najbliższej baterii artyleryjskiej, a tamta po chwili ostrzeliwuje cel.

Jak określił to jeden z ukraińskich żołnierzy, te małe latające urządzenia, kosztujące nie więcej niż kilkanaście tysięcy złotych (a niektóre to wydatek mniejszy niż nowy iPhone), dokonały rewolucji w działaniu artylerii. Stare, jeszcze często produkcji radzieckiej dzieła samobieżne, jak Akacje czy Goździki, nigdy nie były tak precyzyjne jak teraz, gdy wsparły je małe bzyczące drony.

 

* * *

 

Trwa właśnie rewolucja maszyn bezzałogowych. Coraz większa powszechność, spadająca cena, a także rosnące możliwości statków użytkowych powodują, że już nie tylko armie mają do dyspozycji własne drony.

Państwo Islamskie oraz inne organizacje dżihadystyczne w Azji i Afryce, przynajmniej od 2016 roku wykorzystywały tanie bezzałogowce, które po wypełnieniu ładunkami spadały na wyznaczone cele. W Ukrainie separatyści do zmodyfikowanych statków użytkowych przyczepiali granaty, które zrzucali na pozycje ukraińskiej armii. Stosowali je kurdyjscy partyzanci walczący z Turcją, dezerterzy z armii wenezuelskiej, na wyposażeniu miał je nawet jeden z meksykańskich karteli narkotykowych.

Choć drony jak do tej pory są nowym i jeszcze nierozpowszechnionym elementem w walce partyzanckiej, to ich dostępność, możliwości i perspektywy rozwoju, każą się spodziewać, że podobnie jak kałasznikow w minionym stuleciu, tak w XXI wieku one staną się ważnym narzędziem w ich rękach.

 

* * *

 

Przy pracy nad tekstem korzystałem z książek Grégoire’a Chamayou’a „Drone Theory” (Penguin Books 2015) i Andrewa Cockburna „Kill Chain. Drones and the Rise of High-Tech Assasins” (Verso 2015).

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Paweł Pieniążek

Dziennikarz stale współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”. Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor trzech: książek: „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii”, „Wojna, która nas zmieniła”, „Pozdrowienia z Noworosji”. Laureat nagrody dziennikarskiej MediaTory w 2019 roku.