Na takich, jak rodzina Thanusiki, mówi się w Szwajcarii Sans-Papiers. Ludzie bez papierów.
Żeby dojechać do miejsca jej zamieszkania z Berna, gdzie znajduje się siedziba parlamentu, trzeba wsiąść w szybki pociąg, potem przesiąść się do autobusu i jeszcze podejść spacerem pod górkę. Cała droga zajmuje zaledwie czterdzieści minut, po dotarciu na miejsce trudno się jednak pozbyć wrażenia, że to koniec świata.
Przed świeżo odmalowanym dwupiętrowym budynkiem stoją dziecięce rowery i wózki. Ktoś zamiata obejście, czuć zapach siana i gotującego się posiłku. I tylko wisząca nad wejściem niebieska tabliczka przypomina o tym, że ten dom różni się od innych w okolicy. „Serdecznie witamy w Centrum Powrotu” oznajmia znak, choć na mapie budynek nie jest w żaden sposób oznaczony.
Idylla szwajcarskiej wsi – cisza, czyste powietrze i tradycyjna zabudowa współgrająca z naturą – gryzą się z historią budynków dawnego folwarku w rolniczym Emmentalu. Jeszcze do lat 30. dwudziestego wieku mieścił się tu ośrodek wychowawczy dla chłopców, podczas II Wojny Światowej zamieniony w wojskową stację podsłuchową, a potem obóz dla internowanych żołnierzy z Polski.
Z początkiem 2022 roku, do domu na wzgórzu, przygotowanego na pomieszczenie 140 osób, wprowadzili się nowi mieszkańcy, głównie kobiety i dzieci, które do Szwajcarii zaprowadził ich strach przed wojną oraz prześladowaniami. Mieszkają na wsi pod Bernem, choć od wysyłającego ich tam państwa usłyszały: nie możecie tu zostać.
* * *
Typowy Sans-Papiers jest tak naprawdę typowa. To kobieta z globalnego Południa, która przyjechała do Szwajcarii na wizie turystycznej i została po upływie dopuszczalnego czasu pobytu, w dziewięciu na dziesięć przypadków pracująca, zazwyczaj w prywatnych domach, choć wedle miejscowego prawa jest to nielegalne.
Taki obraz wyłania się z publikowanych w ciągu ostatnich kilku lat raportów na temat obcokrajowców w Szwajcarii. Jeden z nich, w 2015 r. wydany przez Państwowy Sekretariat ds. Migracji, stwierdza, że bez pozwolenia na pobyt żyje w tym kraju od 58 do 105 tysięcy osób. To szacunki stworzone na podstawie m.in. danych kantonalnych urzędów migracyjnych i doświadczeń pracowników socjalnych. W rzeczywistości żyjących w ukryciu może być kilkakrotnie więcej. Skąd te rozbieżności?
Od 1992 roku Szwajcaria zaczęła stosować tzw. politykę trzech kręgów, ściśle regulującą dostęp cudzoziemców do lokalnego rynku pracy.
W pierwszym kręgu – o najłatwiejszym dostępie – znaleźli się obywatele Unii Europejskiej, oraz pozostających poza nią Norwegii, Islandii i Liechtensteinu.
Kolejny objął pozostałe kraje kontynentu (głównie byłej Jugosławii, z których tradycyjnie rekrutowano mniej wykwalifikowanych pracowników), oraz pozaeuropejskie obszary „bezpieczne kulturowo”, m.in. Stany Zjednoczone, Australię, Nową Zelandię, Kanadę.
W ostatnim kręgu wylądowali tzw. obywatele państw trzecich, którym dostęp do szwajcarskiego rynku pracy został maksymalnie ograniczony (wyjątek stanowią kontyngenty dla wysoko wykwalifikowanych przedstawicieli branż borykających się z niedoborem specjalistów).
Od tego czasu, osoby o niskich kwalifikacjach z krajów pozaeuropejskich nie mają szans na legalną pracę w Szwajcarii. W praktyce jednak, milcząco akceptowana jest obecność nawet setek tysięcy osób nieudokumentowanych, które wykonują najbardziej niepewne, niepopularne zawody: w rolnictwie, hotelarstwie, gastronomii, budownictwie.
Tylko w kantonie Zurych może mieszkać ok. 20 tysięcy Sans-Papiers. Nawet połowa z nich to zatrudnione prywatnie nianie, sprzątaczki, pomoce kuchenne, opiekunki osób starszych. Zawsze dostępne, nie stawiają warunków, bo nie tylko pracują bez umowy, ale ze strachu przed deportacją nie mogą nawet poskarżyć się pracodawcy. Żeby wiązać koniec z końcem w jednym z najdroższych krajów świata, łapią kilka prac na raz, czasem w oddalonych od siebie o wiele kilometrów miejscach. Godziny spędzane w komunikacji publicznej to duży wydatek. Dworce to strach przed kontrolą. A co jeśli policjant poprosi o dowód?
Dla szwajcarskiej administracji są jak duchy. Nie mają oficjalnych adresów i kont w banku. Nie płacą podatków. Są niewidzialne w kraju, który ceni sobie przejrzystość i nie lubi, jeśli ma się coś do ukrycia. Ale dopóki pracują, płacą czynsz za mieszkanie, posyłają dzieci do szkoły, państwo chętnie przymyka oko.
* * *
Thanusika też chciałaby zarabiać na rodzinę, marzy o pracy w restauracji: przez te wszystkie lata w Szwajcarii, nauczyła się już dobrze mówić po niemiecku. Ale „z N-ką” jest to niemożliwe.
Polityka migracyjna Szwajcarii, której jedną czwartą populacji stanowią obcokrajowcy, to ściśle uregulowany system przyznawania literek. Każdy, kto przebywa tu dłużej niż trzy miesiące, ma obowiązek zgłosić się do odpowiedniego urzędu. Stosownie oznaczone pozwolenie jest jak licencja na spokój: można pracować, wynająć mieszkanie, założyć konto w banku, korzystać z przywilejów państwa dobrobytu na określonych przez nie warunkach.
Starający się o azyl również otrzymują literkę: N. W 2021 roku Państwowy Sekretariat ds. Migracji wydał decyzje dotyczące 15,5 tysiąca osób uchodźczych przebywających w Szwajcarii: tylko jedna trzecia z nich otrzymała pozwolenie na pobyt, kolejnym 3,8 tysiącom pozwolono zostać tymczasowo.
Na koniec września 2022 roku otwartych postępowań było ponad dziesięć tysięcy. Tyle osób żyło w zawieszeniu i niepewności: nie wolno im wyjechać ze Szwajcarii, nie wiedzą też, czy będą mogły zostać.
Ci, którym odmówiono azylu trzymani są w „przechowalniach”, takich jak ten na wzgórzu na obrzeżach podberneńskiej wsi, gdzie żyje rodzina Thanusiki. Nie przysługuje im tam pomoc socjalna. Jedyne, co dostają to ciasny pokój, podstawową opiekę zdrowotną i doraźne wsparcie od kantonu: 26 franków dziennie na cztery osoby. Czasem do ośrodka przychodzą ludzie z pobliskiej wioski, przynoszą jedzenie, ubrania. Bez tego byłoby ciężko.
* * *
Dla 30-letniej Thanusiki to już siódme miejsce pobytu w Szwajcarii. – W jednym ośrodku byłam w ciąży, córka urodziła się już w kolejnym, a syn jeszcze w innym. Nauczyłam się, że nie ma sensu się urządzać, bo nie wiadomo kiedy przyjdzie list, że trzeba się znowu wynieść.
Kobieta uciekła ze Sri Lanki z mężem. Zastrzelenie jego ojca za to, że wspierał Tamilskie Tygrysy (organizację przez trzy dekady toczącą wojnę domową z liczniejszymi na wyspie i dyskryminującymi ich Syngalezami), odcisnęło piętno na życiu całej rodziny, dlatego chcieli trafić w bezpieczne miejsce. Wybór padł na Szwajcarię, która w latach 80. i 90. przyjmowała wielu tamilskich uchodźców, do dziś jedną z najliczniejszych grup starających się o azyl w alpejskim kraju. Ale ten ostatni ponad połowę wniosków odrzuca, na mocy postanowień tzw. konwencji dublińskich odpowiedzialność za ich rozpatrzenie przerzucając na inne państwa, przez które uchodźcy przejechali wcześniej.
Rodzina Thanusiki po trzech latach pobytu w Szwajcarii usłyszała tę samą decyzję i od tej pory żyje w zawieszeniu. Starsza córka chodzi do przedszkola, bo obowiązek szkolny obejmuje tu wszystkie dzieci, także te bez uregulowanego pozwolenia na pobyt. Ale jej mama, w ośrodku głównie zajmująca się potomstwem i gotowaniem, musiała przerwać studia – żeby wypełnić czymś dzień, razem z mężem pomagają w przydomowym ogrodzie.
Według szwajcarskiego prawa, osoby, którym odmówiono azylu, „mają obowiązek dobrowolnie opuścić kraj”. W referendum przeprowadzonym w 1994 roku, trzy czwarte obywateli zagłosowało za wprowadzeniem środków przymusu wobec tych, którzy odmawiają wyjazdu ze Szwajcarii. W 2005 roku powstały tzw. areszty deportacyjne, w których uchodźcy mogą być przetrzymywani do 24 miesięcy. Później, w wyniku dostosowań do prawa unijnego, czas ten ograniczono do 18 miesięcy.
Negatywna decyzja o udzieleniu azylu to dla wielu tylko początek zmagań z rzeczywistością kraju, który był nadzieją na schronienie.
Osoby, które nie mają dokumentów albo nie pozwala na to ich stan zdrowia, nie mogą przecież dobrowolnie wyjechać. Nie wszystkie kraje wpuszczają też deportowanych obywateli, a Szwajcaria ze względów humanitarnych stara się nie odsyłać ludzi do miejsc, w których łamane są prawa człowieka. Jednocześnie nie jest w stanie udzielić im ochrony, mimo że w prawie migracyjnym tzw. status ochronny istnieje od końca lat 90. XX wieku.
Dodatkową literkę, S, wprowadzono w reakcji na przybywających licznie do Szwajcarii uchodźców z obszarów objętych konfliktami zbrojnymi po rozpadzie Jugosławii. Uproszczone procedury miały zapewnić szybkie i niebiurokratyczne przyznawanie tymczasowego pobyt na pobyt i dawać możliwość zatrudnienia.
Ostatecznie jednak państwo nie zdecydowało się na objęcie uciekających z Bałkanów statusem szczególnej ochrony. Po raz pierwszy uruchomiono go dopiero w lutym 2022 roku, dla uchodźców z Ukrainy.
* * *
Dolma uciekła z Tybetu, ma 40 lat i jednego wiernego towarzysza: strach.
– Przez kilka tygodni bałam się wyjść na ulicę. Każdy dźwięk sygnału policji, czy karetki sprawiał, że ze strachu nie mogłam oddychać. Do dziś, kiedy jadę tramwajem czy pociągiem, sprawdzam bilet dziesięć razy, czy na pewno wszystko jest w porządku – opowiada.
Powód tego strachu? List otrzymany po trzech latach tułania się po ośrodkach. Nadawca: Federacja Szwajcarska. W środku sucha informacja: musi opuścić kraj.
– Spałam, płakałam i myślałam. To było gorsze niż więzienie, z więzienia przynajmniej wiesz, że kiedyś wyjdziesz. Ja nie miałam pojęcia, co dalej ze mną będzie – wspomina.
Powody, dla których status imigrantów jest nieuregulowany, bywają różne, np. odrzucony wniosek o azyl, wygasła wiza turystyczna, czy utrata dotychczasowego pozwolenia. Jedno jest wspólne: strach przed zdemaskowaniem i deportacją. Dla Dolmy każda chwila nieuwagi – brak biletu na pociąg, wypadek na rowerze, przypadkowa kontrola policji – to potencjalne pytanie o dokumenty i poważne konsekwencje.
Ale w „przechowalni” poznała też inny rodzaj strachu: – Mieszkałam z pokoju z czterema kobietami, a tuż obok kwatery mieli mężczyźni. Byli głośni, agresywni, dużo pili. Mieliśmy tam tylko jeden prysznic. Przemykałyśmy z samego rana, żeby nikogo nie spotkać, bałyśmy się ich – opowiada, zaznaczając, że do tej pory unika tej części miasta, gdzie mieści się ośrodek.
W podobnej sytuacji jest ponad 250 Tybetanek i Tybetańczyków. W latach 60., czasach boomu gospodarczego i obsesyjnego antykomunizmu, Szwajcaria przyjmowała ich z otwartymi ramionami: górzysty kraj był Tybetowi tak bliski, że stał się synonimem bezpieczeństwa dla szybko rosnącej diaspory. Szwajcarskie rodziny adoptowały tybetańskie dzieci, a w 1968 r., w Rikon pod Zurychem, powstał pierwszy klasztor buddyzmu tybetańskiego poza Azją. Tybetańczycy, pierwsi pozaeuropejscy uchodźcy w Szwajcarii, budzili sympatię i bardzo dobrze integrowali się z tutejszą społecznością.
Ostatnie dziesięciolecia przyniosły jednak zmiany. Alpejski kraj zaczął zacieśniać relacje z Chinami, w 2014 r. weszło w życie porozumienie o wolnym handlu pomiędzy oboma krajami. A w tym samym czasie Federalny Sąd Administracyjny uznał, że odtąd Tybetańczycy, aby otrzymać azyl, muszą udowodnić, że naprawdę pochodzą z Tybetu, a nie z diaspory w Nepalu, czy Indiach.
Ale bez wydawanych przez Chiny dokumentów jest to praktycznie niemożliwe, dlatego Szwajcaria powołała LINGUA, specjalną komórkę w Państwowym Sekretariacie ds. Migracji: zatrudniona w niej grupa anonimowych ekspertów zaczęła przeprowadzać językowo-kulturowe wywiady, mające na celu ustalenie, czy dana osoba urodziła się i mieszkała w Tybecie, zanim znalazła się w Szwajcarii.
Dolma też musiała przejść test. – Rozmawiałam przez telefon z kobietą, trwało to chyba z godzinę. Pamiętam, że zapytała mnie: ile kosztuje piwo w mojej wiosce w Tybecie? Skąd miałam to wiedzieć? Przecież nie było mnie tam już od dziesięciu lat.
Sprawdzianu nie zdała, nadal jest w Szwajcarii bez prawa do pobytu. Kilka dni w tygodniu pomaga jako wolontariuszka w domu spokojnej starości: branża opiekuńcza to jedna z tych, w których wciąż brakuje rąk do pracy. – Podopieczni mnie lubią. Często płaczą, kiedy opowiadam im moją historię. Ta praca mi pomaga, bo mam wrażenie, jakbym zajmowała się swoimi rodzicami.
Dzięki staraniom pomagającej jej szwajcarskiej rodziny, Dolma miała możliwość opowiedzenia swojej historii politykom w alpejskim parlamencie. Było lato 2021 roku, poruszona jej wystąpieniem reprezentantka konserwatywnej Szwajcarskiej Partii Ludowej obiecała interwencję, po czasie uznała jednak, że sprawa jest zbyt delikatna.
Dolma choć przy każdej możliwej okazji stara się być adwokatką Sans-Papiers, ale nie lubi słowa „aktywistka”. – W Tybecie mój świat był bardzo mały: dużo pracowałam w domu i przy gospodarstwie. Dopiero w Szwajcarii dowiedziałam się, że jestem inteligentna, potrafię się uczyć, czytać i pisać. Ale co z tego? Nie widziałam moich dzieci od dziesięciu lat i nigdy bym nie chciała, żeby tu przyjechały, bały się każdego napotkanego policjanta i listu z urzędu. Modlę się dla nich o wolność, której sama nigdy nie miałam.
* * *
System, w którym państwo przetrzymuje uchodźców w ośrodkach, udzielając im minimalnej pomocy doraźnej (w zależności od kantonu, od 8 do 12 franków dziennie na osobę), a z drugiej strony przymyka oko na pracujących bez pozwolenia na pobyt organizacje pozarządowe nazywają systemem uregulowanej nielegalności. Bea Schwager, od szesnastu lat walcząca z takimi strukturami prawnymi, nazywa je wprost: to obłuda państwa.
– Liczbę Sans-Papiers reguluje prosty mechanizm podaży i popytu: gdyby nie zapotrzebowanie na ich pracę, nie byłoby ich tutaj. Jest to skandaliczne, że państwo dobrobytu, które korzysta z ciężkiej pracy tych ludzi, zamiast uregulować ich sytuację, daje przyzwolenie na ich wyzysk – mówi.
Wspomina, że na dyskryminację migrantów wyczuliła się już w szkole, do której chodziła razem z dziećmi ówczesnych pracowników sezonowych (według obowiązującego wtedy prawa, tzw. gastarbeiterom nie wolno było sprowadzać do Szwajcarii rodzin). W połowie lat 90. zaangażowała się w walkę o poprawę sytuacji zdelegalizowanych migrantów ze Sri Lanki, później koordynowała międzynarodowe projekty współpracy z krajami rozwijającymi się, a w Zurychu współtworzyła punkt pomocy osobom pozbawionym papierów.
Na początku tego stulecia Sans-Papiers w Szwajcarii zaczęli się organizować. Bo to, że nie mają papierów nie oznacza, że nie mają praw: to tylko strach przed ujawnieniem się nie pozwala im z nich korzystać. Jednym z najważniejszych jest prawo do doraźnej opieki zdrowotnej, nawet bez posiadania obowiązkowego w Szwajcarii ubezpieczenia zdrowotnego. Szpitale, podobnie jak szkoły podstawowe, w których dzieci mają prawo do bezpłatnej nauki, są z reguły dla osób bez papierów bezpiecznymi przestrzeniami, w których ich tożsamość powinna być chroniona.
W niektórych krajach, m.in. we Włoszech, Hiszpanii, Grecji udało się wywalczyć prawo do kolektywnej regularyzacji. Oznacza to, każda osoba, spełniająca ustalone przez państwo kryteria integracji, może zalegalizować swój pobyt. W latach 1996-2008 w 17 krajach UE o przyznanie legalnego statusu ubiegało się 4,7 mln osób. Wydano 3,2 milionów pozytywnych decyzji.
W Szwajcarii parlament wielokrotnie odrzucał postulaty kolektywnej regularyzacji. Przeciwnicy od lat operują tym samym argumentem: poluzowanie polityki migracyjnej wywoła efekt przyciągania, lukę na rynku zapełnią kolejni Sans-Papiers. – Przykłady z innych krajów tego nie potwierdzają. To nie rozwaga, tylko brak woli politycznej – uważa Schwager.
W Genewie i Zurychu ludzi bez papierów jest najwięcej. Miasta zapewniają anonimowość, łatwiej jest o pracę, większa jest też otwartość i wrażliwość społeczna: są punkty porad prawnych, miejsca z darmowym jedzeniem, łatwiej też o legalizację. W 2017 roku w Genewie z inicjatywy organizacji pozarządowych i związków zawodowych, przeprowadzono pilotażowy projekt kolektywnej regularyzacji. W wyniku tzw. Operacji Papyrus, w ciągu dwóch lat pozwolenie na pobyt otrzymało ponad 2 tys. nieudokumentowanych dotychczas pracowników, którzy od co najmniej 10 lat żyją w mieście, są niezależni finansowo, niekarani i dobrze zintegrowani. Efekt: poprawa sytuacji materialnej zalegalizowanych, a dla państwa – wzrost wpływów ze składek na ubezpieczenia społeczne.
* * *
– Bywa, że po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, odradzamy osobom ujawnienie się. Zdarza się, że spełnianie wszystkich kryteriów integracji jest użyte przeciwko człowiekowi aplikującemu o legalizację – zdradza Bea Schwager. Do punktu pomocy Sans-Papiers, który prowadzi w Zurychu, co roku zgłaszają się setki osób, potrzebujących wsparcia w konfrontacji z machiną państwa.
Na co dzień ich bezpieczeństwo zależy od tego, jak skutecznie są w stanie zacierać po sobie ślady. Z kolei do uregulowania swojego statusu jest tylko jedna – przez wyjście z ukrycia i przedstawienie jak najbardziej skrupulatnej dokumentacji swojego istnienia. Liczy się wszystko, co potwierdza, że osoba od wielu lat mieszka i pracuje w Szwajcarii: bilety na pociąg, sklepowe paragony, listy od rodziny, prywatne zapiski. Przed urzędnikami trzeba ujawnić całe skrzętnie ukrywane dotychczas życie, łącznie z pracodawcami, znajomymi podnajmującymi mieszkanie i wszystkimi pomocnikami w nielegalnej egzystencji.
Ale wyłożenie kart na stół i tak nie daje gwarancji powodzenia. Państwo zawsze może powiedzieć: „nie”.
Schwager wspomina przypadek kobiety, która pracowała w Szwajcarii przez ponad dwadzieścia lat. – Usłyszała, że z tak dobrą znajomością niemieckiego może przecież wrócić do swojego kraju i znaleźć pracę w turystyce. Sprawa zawędrowała aż do Sądu Administracyjnego, który poparł tę argumentację.
Tylko nieliczni mają więc szanse na spełnienie kryteriów i pełną legalizację. Mimo to, w statystykach z ostatnich lat widać poprawę. Więcej jest i podejmujących próby regularyzacji, i pozytywnych decyzji. W latach 2001-2008 „ujawniło się” niespełna 2 tys. osób, odrzucono 770 wniosków. W samym 2021 roku prób było aż 1723, a odmów jedynie 15.
* * *
W biurze Schwager piętrzą się stosy koszulek z nadrukiem „Żaden człowiek nie jest nielegalny”. Czy to cel nieosiągalny? Bea wierzy, że w systemie prawnym Szwajcarii – kraju powolnych zmian – wszystko ma swój czas.
Lokalnie już czuć wiatr zmian, dla których impulsem była pandemia koronawirusa. Wyrzuceni przez pracodawców „niewidzialni” zmuszeni zostali do wyjścia z cienia: kiedy internet obiegło zdjęcie długich kolejek po rozdawane przez organizacje pomocowe torby z darmowym jedzeniem, uwidoczniła się skala zjawiska. O Sans-Papiers zaczęło się więcej mówić i pisać w szwajcarskich mediach.
Największe miasto Szwajcarii, Zurych, tymczasowo przejął wtedy koszty utrzymania osób w najtrudniejszym położeniu, uznając że człowiek jest ważniejszy od paragrafów.
Efekt? W maju 2022 r. jego mieszkańcy dali w referendum zielone światło dla projektu, który może realnie poprawić sytuację społeczną Sans-Papiers. Chodzi o stworzenie miejskiego dowodu tożsamości dla mieszkańców. Zurich City Card ma być oficjalnym dokumentem wystawianym przez miasto, alternatywą dla centralnej polityki państwa i pozwoleń na pobyt rozdzielanych przez urzędy migracyjne – inkluzywną i dająca możliwość wylegitymowania się przed policjantem czy założenia konta w banku.
Takie rozwiązanie działa od 2015 roku w Nowym Jorku. Zurych wprowadziłby je jako pierwsze miasto w Europie.