Afrykański słoń leśny znika w takim tempie, że już za chwilę może stać się zwierzęciem mitycznym. Przez ostatnie trzy dekady jego zasięg występowania zmniejszył się o połowę, a w ciągu ostatnich piętnastu lat jego liczebność zmalała aż o 60 proc., do niecałych 100 tys. osobników. Tymczasem popyt na kość słoniową utrzymuje się na wysokim poziomie i nic nie zapowiada, żeby miał w najbliższym czasie spaść. Dlatego międzynarodowe organizacje ekologiczne robią co mogą, żeby ratować ten gatunek. Niestety: kosztem i tak już prześladowanej mniejszości etnicznej.
Pan słoń aż się musiał oprzeć, jak usłyszał co dzieje się z jego sąsiadami (Fot. CIFOR/Flickr)
Grupę etniczną Baka tworzy około 50 tys. osób, z powodu niskiego wzrostu przez lata niesłusznie uznawanych za Pigmejów. Zdecydowana większość z nich zamieszkuje tereny dzisiejszego Kamerunu, gdzie przez wieki prowadziła koczowniczy tryb życia, zajmując się głównie łowiectwem. Ten model nie przetrwał jednak starcia z nowoczesnością. Najpierw, w połowie XX w. do osiedlania się zaczęły Baka zmuszać jeszcze władze kolonialne, a od lat 60. politykę tę kontynuowały rządy niepodległego już Kamerunu, w nadziei, że osiedleni koczownicy nie zostaną w przyszłości użyci wykorzystani jako potencjalni rebelianci.
Prawdziwy cios koczownikom zadała jednak ochrona przyrody.
W 1994 r. parlament w Kamerunie uchwalił prawo o ochronie lasów pierwotnych: zostały one przekształcone w parki narodowe, na terenie których wprowadzono zakaz polowania. Chociaż już w XXI w. nieco poluzowano zasady, dopuszczając możliwość łowienia zwierzyny za pomocą tradycyjnych metod i na potrzeby własne, to z punktu widzenia Baka sytuacja niewiele się poprawiła. Dla ochrony gatunków zagrożonych wprowadzono specjalne oddziały anty-kłusownicze, które są finansowane ze środków międzynarodowych organizacji ekologicznych, między innymi Światowego Funduszu na rzecz Przyrody. Problem w tym, że ich członkowie rekrutują się wyłącznie spośród plemion Bantu, etnicznie odmiennych od Baka. Górujący wzrostem i liczebnością, od zawsze pogardzali koczownikami z lasu, jako „gorszym gatunkiem”. Prześladowania oraz dyskryminowanie były tak długo na porządku dziennym, że pozostawiły trwałe ślady na stosunkach obu grup. W rezultacie Baka skarżą się, że są regularnie zatrzymywani przez strażników w rezerwatach pod zarzutem o kłusownictwo, bici i torturowani.
Pierwotni mieszkańcy lasów zostali zresztą wyrzuceni nie tylko z parków narodowych. Kamerun ma wielkie ambicje stać się krajem rozwiniętym do roku 2035. W tym celu sięga po ukryte głęboko w buszu bogactwa mineralne oraz drewno – te dwa produkty składają się dziś w sumie na czwartą część zysków z eksportu. Baka nic z tego jednak nie mają, ponieważ w ramach przyznawania koncesji firmom wydobywczym oraz wycinkowym, rząd wysiedla ich z terenów przeznaczonych pod roboty.
Dawni mieszkańcy lasów są więc dziś zmuszani do osiedlania się w naprędce wytyczonych wsiach rozrzuconych wokół głównych dróg w regionie. Codziennie muszą więc oglądać pędzące po nich ciężarówki, które wywożą tony drewna z ich dawnego domu. Nietrudno odgadnąć efekty takiego nowego trybu życia. Organizacje praw człowieka alarmują, że wśród Baka powszechna jest depresja. Znacznie wzrosła zapadalność na choroby, z malarią na czele. Dawniej koczownicy leczyli się sami, przy użyciu tradycyjnych sposobów i roślin z lasu – dziś mają jednak do nich utrudniony dostęp, a na wizytę w aptece ich nie stać. Jedynie 2 proc. z nich kończy szkołę podstawową, znajomość urzędowych języków Kamerunu jest w tej grupie znikoma, a tym samym możliwości zarobkowe ograniczają się do pół-niewolniczej pracy dla wykorzystujących sytuację Bantu. Wszystko to nosi znamiona zamkniętego kręgu rozpaczy, nic więc dziwnego, że wśród Baka szerzy się alkoholizm. Dwa lata temu, tuż przed wyborami parlamentarnymi opozycja alarmowała, że w Regionie Południowo-Zachodnim ponad tysiąc byłych koczowników przehandlowało w lokalnych barach swoje karty do głosowania w zamian za bimber.
Sytuacja w Kamerunie nie jest wcale wyjątkowa. Dokładnie taki sam los dotyka przecież lud San w Botswanie i wiele innych społeczności na świecie. Pojawia się więc dylemat: czy ochrona przyrody może się odbywać kosztem ludzi? Wiele wskazuje na to, że próby „cywilizowania” stosunków ludności rdzennej z otaczającą ją naturą przynosi efekty odwrotne od zamierzonych. Wielkie pożary australijskiego buszu zaczęły się po zagnaniu do rezerwatów Aborygenów, którzy wcześniej stosowali politykę celowego wypalania jego fragmentów właśnie po to, żeby zapobiegać katastrofalnym pożogom. Kiedy w XIX w. wygnano z parku Yellowstone Indian Lakota i Szoszonów, pastwiska zaczęły być wyjaławiane przez rozrastające się szybko populacje łosi oraz bizonów. Po usunięciu Masajów z krateru Ngorongoro w Tanzanii doszło do wzrostu kłusownictwa, a w nepalskim parku Chitwan populacja tygrysów zmniejszyła się właśnie po wysiedleniu tamtejszej rdzennej ludności.
Być może więc Kamerun będzie ostatecznie zmuszony zmienić swoją politykę konserwacyjną. Na razie jednak niewiele na to wskazuje – pięć miesięcy temu państwowa Komisja Praw Człowieka ogłosiła, że zbada alarmujące doniesienia w sprawie sytuacji ludności rdzennej, ale jak do tej pory nawet nie rozpoczęła prac. W składzie szacownego gremium nie ma ani jednego Baka.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Brzmi trochę jak sytuacja opisywana przez Artura Domosławskiego w książce o Amazonii. Tylko tam opresyjną stroną są „mafie drewnowe”, a tutaj rząd.
Nie rozumiem dlaczego w takim razie ( nie słabncy popyt ) nie choduje się słoni ?
A ja nie rozumiem pytania – co miała by rozwiązać chodowla słoni?
Hodowla słoni -> nie trzeba chronić jakiś gatunku słoni -> ludność rdzenna nie jest dyskryminowana
Ale przecież w ochronie zwierząt chodzi o to, żeby występowały w swoim naturalnym środowisku, a nie jakiś sztucznych warunkach zoologicznych.