Dzisiejsza demonstracja może być rozstrzygająca: swój udział zapowiedziało kilkadziesiąt grup, między innymi kilka związków zawodowych, anarchiści z Czarnego Bloku, hackerzy powiązani z Anonymous, a nawet młodzieżówka Partido dos Trabalhadores, chociaż to właśnie przeciwko polityce tego ugrupowania władzy wymierzone są protesty. Miejscowi internauci już porównują wydarzenia w Brazylii do starć ulicznych w Turcji.
Zaczęło się skromnie. Manifestacja zorganizowana 7 czerwca w São Paulo, molochu zamieszkanym przez 11 mln osób, przyciągnęła zaledwie kilkuset oburzonych. Ale już tydzień później demonstracje rozlały się po całym kraju, a ta w ekonomicznej stolicy Brazylii miała 2 km długości. Tylko w czwartek spłonęło w tym mieście kilkadziesiąt autobusów, rannych zostało 42 policjantów, 74 protestujących i 7 dziennikarzy. Ponad setka osób zgłosiła się do miejscowych szpitali, a do aresztów tymczasowo trafiło ponad dwa razy tyle zatrzymanych. Strażacy wygaszali barykady zbudowane z płonących opon. Reporterzy największego w kraju dziennika „O Globo” twierdzą, że widzieli jak bójki zaczynali agresywni policjanci. I chociaż na filmach wrzucanych do internetu wyraźnie widać też, jak zamaskowani manifestanci demolują sklepy i autobusy, to sobotnia „Folha de São Paulo”, druga najważniejsza brazylijska gazeta, winę za chaos zrzuca właśnie na siły porządkowe, które okazały się całkowicie nieprzygotowane do akcji.
A cała zadyma idzie o zaledwie 20 centavos, za które w São Paulo można kupić co najwyżej gumę do żucia.
Zdjęcie zakrwawionej Giuliany Vallone, reporterki „Folha de São Paulo”, stało się symbolem protestów (Fot. Passe Livre São Paulo)
Fernando Haddad jedną decyzją dokonał czegoś, co nie udało się setkom skorumpowanych polityków, brutalnej policji, wciąż potężnemu Kościołowi Katolickiemu, ani nawet rosnącym coraz bardziej w siłę zielonoświątkowym fundamentalistom: po raz pierwszy od przywrócenia w Brazylii demokracji przed 28 laty, jej mieszkańcy spontanicznie i masowo ruszyli protestować na ulicy. Wszystko przez podwyżkę cen transportu. Na początku czerwca ogłoszono bowiem, że bilety na metro, autobusy i pociągi podmiejskie zamiast dotychczasowych 3 reali (ok. 4,5 złotego) będą już kosztować 3,20. I to mimo, że od 1 czerwca rząd zniósł na terenie całego kraju podatek od transportu publicznego. Haddad swoim posunięciem rozsierdził paulistanos jeszcze mocniej, niż Hanna Gronkiewicz-Waltz warszawiaków. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do Polki, on metropolią rządzi dopiero od roku i nie bardzo może pochwalić się znaczącymi sukcesami.
Do walki o władzę na miastem, które samodzielnie wyrabia 12 proc. brazylijskiego PKB, polityk startował jako murowany przegrany. Jego kontrkandydatem był José Serra, najbardziej wpływowy z przywódców opozycji, który choć dwukrotnie nie dostał się do pałacu prezydenckiego, to był już wcześniej gubernatorem stanu São Paulo, oraz burmistrzem jego stolicy. Tymczasem Haddad, wcześniej raczej dość bezbarwny minister edukacji, był w metropolii niemal nieznany. Kopciuszek okazał się jednak czarnym koniem wyścigu. Choć sam przekroczył już pięćdziesiątkę, to jego kampanię wsparli między innymi Emicida i Rappin Hood, dwóch najpopularniejszych lokalnych raperów, co zapewniło mu głosy młodych. Chociaż zdecydowanie lewicowy (zrobił nawet doktorat z teorii marksizmu), w poszukiwaniu wyborców nie wahał się zaglądać do kościołów, a przed kamerami wymieniać serdeczności ze spotkanymi na ulicach zakonnicami. Ostatecznie zwyciężył, ale od tamtej pory nie mógł się pochwalić żadnymi wielkimi sukcesami. Zamiast tego, teraz zalicza spektakularną porażkę.
Choć już w pierwszych dniach protestu Haddad usprawiedliwiał się, że nie rozumie jego przyczyn, bo gdyby wziąć pod uwagę inflację, to bilety powinny tak naprawdę kosztować 3,47 reala, to większość z tych, którzy wyszli na ulice uważa, że to i tak o wiele za dużo za niską jakość usługi. Kto choć raz miał okazję odwiedzić największe brazylijskie miasta, ten wie, że rajska atmosfera kończy się przed bramką do metra. Rio de Janeiro ma jeden z najgorszych systemów publicznego transportu w kraju, mimo że każdego dnia korzysta z niego aż 9,7 mln podróżnych. Przejazd autobusem na trasie, której pokonanie powinno w teorii zająć 40 minut, w rzeczywistości trwa aż półtorej godziny. Kierowcy próbują nadrabiać straty za wszelką cenę, często kosztem pasażerów, którzy mają fatalną opinię na temat tych pierwszych: w zeszłym roku złożyli na nich aż 42 tys. pisemnych skarg. Mało kto jednak wierzy, że choćby połowa z nich zostanie rozpatrzona, bo miasto dysponuje zaledwie 40-osobową ekipą kontrolerów. Jako potwierdzenie służy głośny przypadek z kwietnia, kiedy autobus spadł z wiaduktu w centrum, zabijając siedem osób: świadkowie twierdzą, że wypadek miał miejsce, bo kierowca – na którego linię było wcześniej 47 skarg – wdał się w bójkę z pasażerem. Sytuację ma poprawić wprowadzenie dedykowanych buspasów, oraz zamontowanie w pojazdach kamer i nadajników GPS, ale system nie będzie w pełni sprawny przed 2016 rokiem. Tymczasem po ulicach turystycznego raju kursuje 12 tys. „minibusów”, pośredniego rozwiązania pomiędzy autobusami, a taksówkami, z których aż połowa nie ma licencji.
São Paulo nie może się pochwalić lepszymi warunkami. W ciągu ostatniej dekady tutejsze przedmieścia rozrosły się niemal a połowę, a mieszkańcy mają już prawie 7 mln samochodów – w godzinach szczytu korki na trasach wylotowych potrafią się ciągnąć na kilkadziesiąt kilometrów. Avenida dos Bandeirantes, łącząca obwodnicę z centrum, ma po pięć pasów z każdej strony, a mimo to autobus na lotnisko Congonhas może się po niej wlec nawet kilka godzin. Nie przeszkadza to jednak lokalnym bogaczom, którzy korki oglądają z góry: São Paulo jest helikopterową stolicą świata, nad miastem lata pół tysiąca maszyn, a piloci mają do dyspozycji ponad 200 helipadów.
To właśnie takie nierówności jeszcze bardziej rozsierdziły Brazylijczyków, napędziły nowych uczestników manifestacji i rozpaliły miejscowy internet. Decyzję o podwyżkach Haddad podjął nie sam, bo wspólnie ze stanowym gubernatorem Gerardo Alkcminem z opozycyjnej Partido da Social Democracia Brasileira. Obaj też, ponad politycznymi podziałami, w pierwszych dniach protestów solidarnie nazwali ich uczestników „wandalami”. To samo robiły też, należące w całości do gospodarczej elity kraju, przemieszczającej się po São Paulo właśnie w helikopterach, największe media (zmieniły ton dopiero pod koniec zeszłego tygodnia), mimo że równocześnie przedstawiały młodych Turków ze Stambułu jako „aktywistów”. Pierwszy protest był zresztą zwołany właśnie w imieniu najuboższych, których nowe podwyżki najbardziej uderzą po kieszeni. Bo Brazylia, jeszcze do niedawna przedstawiana jako nowa gospodarcza potęga, nie tylko ostatnio zwolniła, ale wręcz wrzuciła wsteczny bieg.
Najważniejszym kwietniowym tematem brazylijskich mediów społecznościowych były… pomidory. jeszcze rok temu kilogram kosztował 2 reale (ok. 3 złotych), a teraz już 7. Zdrożały niemal wszystkie warzywa i owoce, a obiad w luksusowej restauracji wychodzi taniej w Nowym Jorku i Paryżu, niż São Paulo. To wina inflacji, która wynosi już 6,59 proc., znacznie więcej, niż zakładał rząd. Rok wcześniej sensacje wzbudziła wiadomość, że Brazylia zastąpiła Wielką Brytanię jako szóstą największą gospodarkę świata, ale od tamtej pory hossa minęła. Wzrost gospodarczy w zeszłym roku wyniósł zaledwie 0,9 proc. Według danych Uniwersytety Federalnego Rio de Janeiro, w ciągu roku ceny podstawowych produktów skoczyły do góry o 13 proc., a tymczasem przeciętna rodzina wydaje aż piątą część zarobków na spłacanie kredytów. To paradoksalny efekt wyjścia z biedy – w ciągu ostatniej dekady, nowatorskie programy pomocowe wciągnęły do klasy średniej aż 40 mln osób, z których wielu ruszyło na zakupową bonanzę, biorąc na kredyt mieszkania, telewizory, telefony komórkowe, czy samochody. Wiele wskazuje na to, że swoje możliwości przeszacowało też samo państwo.
W czwartek kilkuset mieszkańców stolicy protestowało pod stadionem imienia legendarnego Mane Garrinchy. W sobotę rozpoczynał się na nim Puchar Konfederacji, a mimo że Neymar – od przyszłego sezonu nowa gwiazda Barcelony – strzelił pierwszą bramkę już w trzeciej minucie i gospodarze ostatecznie pokonali Japonię 3:0, to nastroje są ponure, bo blamażem mogą się okazać dwie największe imprezy sportowe świata, które Brazylia będzie gościć już niedługo: przyszłoroczne Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, oraz Igrzyska Olimpijskie dwa lata później. W zeszłym miesiącu FIFA zagroziła latynoskiemu gigantowi, że może nawet przenieść tę pierwszą imprezę, jeżeli prace nie zostaną przyśpieszone. Remonty na stadionach idą w ślimaczym tempie. Na przebudowę kultowej Maracanii wydano pół miliarda dolarów, a i tak zaraz po Pucharze Konfederacji musi zostać zamknięta do ponownych przeróbek. W sumie na przygotowania poszło z budżetu już 31 mld reali i trudno się pozbyć wrażenia, że duża część pieniędzy została wyrzucona w błoto – stadion w dwumilionowym Manaus, w sercu dżungli amazońskiej, jest zdecydowanie za duży jak na potrzeby tego miasta i po Mundialu nie ma praktycznie szans się zapełnić, będzie generować same straty. Miejscowa prasa z upodobaniem przypomina historię miejscowej opery, którą w XIX w. zbudowano za kosmiczne sumy na zlecenie miejscowej elity, błyskawicznie bogacącej się na kauczuku – gdy światowy boom na ten produkt się załamał, budynek był już tylko smutnym świadectwem minionego szaleństwa.
Tymczasem Fernando Haddad się zreflektował. Nie nazywa już protestujących (których w obronę wziął popierający polityka w kampanii Emicida) wandalami, a zamiast tego twierdzi, że „wobec policjantów łamiących procedury zostanie wszczęte dochodzenie”. Prosił też o uspokojenie się i zaprosił do rozmów. Czy nie jest na nie już za późno – to pokaże dzisiejsza demonstracja.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
świetny tekst