„Zioło jest uzdrowieniem narodu”. To słynne słowa Boba Marleya, które wypowiedział w 1979 r. w wywiadzie z Dylanem Taitem, dziennikarzem państwowej telewizji nowozelandzkiej. Najpopularniejszy wokalista reggae w historii byłby więc pewnie bardzo szczęśliwy, że jego ojczysta Jamajka postanowiła wreszcie zdekryminalizować marihuanę i to właśnie w 70. rocznicę jego urodzin. Rodzina Marleyów zaciera zresztą ręce z zadowolenia. Ale rastafarianie, od których muzyk zaczerpnął religijne uwielbienie konopi indyjskich, już niekoniecznie.
Po bliższych oględzinach rząd Jamajki uznał, że nie taki diabeł straszny (Fot. tanjila ahmed/Flickr)
Gdy w 1975 r. Peter Tosh (założyciel, razem z Bunnym Livingstonem i Bobem Marleyem, zespołu The Wailers, który przyniósł sławę temu ostatniemu) wypuścił singiel „Legalize It”, do dziś najbardziej znaną na świecie piosenkę domagającą się dekryminalizacji marihuany, utwór natychmiast dostał szlaban w jamajskich radiostacjach. Na karaibskiej wyspie od 27 lat obowiązywała już wówczas restrykcyjna Ustawa o Niebezpiecznych Narkotykach: posiadanie nawet śladowych ilości konopi indyjskich groziło karą do pięciu lat więzienia (dodatkowo za każde 30 gramów rośliny na podsądnego nakładano grzywnę o równowartości 500 złotych). Ślad w papierach po takiej odsiadce bardzo utrudniał znalezienie dobrej pracy w ojczyźnie i praktycznie uniemożliwiał otrzymanie wizy do Stanów Zjednoczonych, popularnego kierunku emigracji zarobkowej.
Złagodzić zapisy próbowano wielokrotnie, z takimi propozycjami wychodziła nawet specjalna komisja parlamentarna (ostatnio w 2003 r.), ale na drodze zawsze stawał strach przed ewentualnymi sankcjami ze strony Waszyngtonu. Od kiedy jednak coraz więcej stanów decyduje się na dekryminalizację marihuany, Kingston postanowiło nie pozostawać w tyle: 6 lutego, dokładnie w 70. urodziny Boba Marleya, Ustawa o Niebezpiecznych Narkotykach została znowelizowana. Zioło jest wciąż nielegalne, ale posiadanie poniżej 56 gramów nie będzie już traktowane jak przestępstwo tylko wykroczenie. Nawet turyści posiadający oficjalne dokumenty poświadczające, że stosują marihuanę w celach medycznych, będą już wkrótce uprawnieni do niewielkich, ale całkowicie zgodnych z prawem zakupów na wyspie.
Bo i w całej tej liberalizacji chodzi w rzeczywistości o pieniądze. Po zatwierdzeniu nowelizacji, minister sprawiedliwości Mark Golding nie krył zamiarów rządu, oznajmiając na konferencji prasowej: „Musimy się właściwie usadowić, żeby zacząć czerpać ekonomiczne korzyści z tego nowo kształtującego się przemysłu”. Dług publiczny Jamajki wynosi 124 proc. PKB, a trzecia część tego ostatniego przekazy pieniężne od diaspory i zyski z kapryśnej turystyki. Ponad 16-procentowe bezrobocie trudno zwalczyć, bo brakuje przemysłu z prawdziwego zdarzenia. Urzędnicy widzą więc ratunek właśnie w marihuanie. Według rządowych, prawdopodobnie nieoszacowanych statystyk, na wyspie jest obecnie 15 tys. hektarów upraw tej rośliny – amerykański Departament Stanu uważa Jamajkę za największego dostawcę zioła zarówno na teren USA, jak i sąsiednie kraje Karaibów. Władze w Kingston chciałyby, żeby ten nielegalny do tej pory eksport przełożył się na wpływy do budżetu: w kręgach rządowych kwitną wizje lidera w szybko rosnącej branży marihuany stosowanej do celów medycznych. Pierwsze sukcesy już zresztą są – produkowany lokalnie już od lat 70. Canasol jest środkiem na bazie marihuany, który skutecznie zmniejsza ciśnienie śródgałkowe u pacjentów zmagających się z jaskrą. Pieniądze na horyzoncie widzi też jak zawsze przedsiębiorcza rodzina Marleyów. Potomkowie muzyka zamienili jego nazwisko w znak handlowy, którym od lat znaczą nieprzebrane ilości nowych produktów, od podkładek pod myszki aż po mrożone paluszki rybne, a teraz chcą nim opatrzyć towar najbliższy sercu ikony reggae. Jeszcze w listopadzie zeszłego roku ogłosili rejestrację znaku towarowego Marley Natural – według oficjalnego oświadczenia, „pierwszej globalnej marki konopnej”, która ma rzekomo charakteryzować się ulubioną paletą smakową zmarłego wokalisty. Za kilka miesięcy ma ruszyć jej sprzedać i trudno nie podejrzewać, że ewentualny znaczek „Made in Jamaica” na opakowaniu pomoże w rozkręceniu biznesu.
Nie wszyscy podchodzą jednak do nowych zasad z takim entuzjazmem, jak rodzina Boba Marleya. Obawy wyraża zwłaszcza środowisko, które uformowało go ideologicznie.
Marihuanę przywieźli na XIX-wieczną Jamajkę imigranci zarobkowi z Indii. Miejscowi potomkowie afrykańskich niewolników przejęli od nich zwyczaj jej palenia, słowo „ganja” po bengalsku oznaczające właśnie konopie, a także – według niektórych teorii – charakterystyczną dla hinduskich ascetów fryzurę, dziś popularnie zwaną dreadami. Wszystkie te elementy wchłonął potem rozwijający się na wyspie od lat 30. ubiegłego wieku synkretyczny ruch rastafarian, a rozpropagował je najbardziej znany członek tej społeczności: Bob Marley. To z jego powodu większość obcokrajowców mylnie postrzega dziś Jamajkę jako kraj kulturowo zdominowany przez wartości rasta – jednak w spisie powszechnym z 2001 r., taką religię zadeklarował zaledwie 1 proc. respondentów. Tymczasem wyznająca różne formy chrześcijaństwa większość Jamajczyków do rastafarian odnosi się w najlepszym wypadku podejrzliwie. Jeszcze pół wieku temu rozrywką policji w Kingston było wyłapywanie ich na ulicach i golenie im głów na zero. W 1965 r. uzbrojeni w broń długolufową funkcjonariusze przy użyciu buldożerów zburzyli ich stołeczną siedzibę Back O’Wall, w owym czasie jamajskie centrum panafrykanizmu – na miejscu osiedla powstało Tivoli Gardens, najbardziej niebezpieczna dzielnica w mieście, rządzona przez sprzymierzonych z politykami gangsterów. Choć dziś podobne prześladowania zdarzają się wyjątkowo rzadko, to rastafarianie wciąż mają problemy z zatrudnieniem i skarżą się na brak zrozumienia ze strony władz (np. Kościół Haile Selassiego I od kilkunastu lat bezskutecznie domaga się wpisania do rejestru organizacji religijnych). Łatwiej więc zrozumieć ich obawy wobec nowelizacji, która zezwala na publiczne palenie konopi w rastafariańskich obrzędach religijnych, a dla wyznawców tego kultu dopuszcza możliwość ich upraw poza planowanym systemem licencyjnym – sęk w tym, że zezwolenia będą wydawane wyłącznie na podstawie arbitralnych decyzji urzędników. Podczas debaty parlamentarnej nad zmianami w prawie narkotykowym, opozycyjny senator Robert Montague kpił, że w ten sposób minister sprawiedliwości próbuje zostać papieżem rastamanów. A Clinton Hutton, wykładowca politologii na Uniwersytecie Indii Zachodnich i samemu znany wyznawca rastafarianizmu, w wywiadzie dla miejscowego radia wyraził wątpliwości swoich kolegów wobec kompetencji biurokratów do rozstrzygania kto jest rastamanem, a kto nie.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.