Nowa Zelandia ma internetowe połączenie ze światem tylko dzięki jednemu kablowi światłowodowemu – tutejsze służby specjalnie nielegalnie się pod niego podpięły, żeby szpiegować własnych obywateli. Tak przynajmniej twierdzi Glenn Greenwald, brytyjski dziennikarz, który dwa lata temu ujawnił na łamach „Guardiana” skalę inwigilacji, jaką prowadziła amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego. Wczoraj Greenwald zarzucił podobne praktyki Nowej Zelandii na specjalnej konferencji prasowej w Auckland, podczas której telefonicznie łączono się także z Edwardem Snowdenem i Julianem Assangem.
Całą akcję zorganizował i zasponsorował tymczasem kontrowersyjny haker i właściciel domeny Megaupload Kim Dotcom. Milioner chce w ten sposób zamieszać na scenie politycznej przed sobotnimi wyborami parlamentarnymi, w których startuje jego własne ugrupowanie. A że przy okazji może się osobiście zemścić na urzędującym premierze, to tylko dodatkowa atrakcja.
Frank Underwood w wersji dla nowozelandzkich geeków (Fot. Melles The Bunny/Flickr)
Choć kolejne ekranizacje powieści Tolkiena wykreowały wizerunek Nowej Zelandii jako turystycznego raju, to jego premier John Key woli jednak spędzać wakacje na innych wyspach – jest właścicielem luksusowej rezydencji na Hawajach, które chętnie odwiedza w każdej wolnej chwili. Stać go na ten kaprys, bo według doniesień podatkowych jego prywatne oszczędności to równowartość 132 mln złotych. Majątku dorobił się jeszcze jako skuteczny makler, jednak od rozpoczęcia kariery politycznej lubi się przedstawiać jako „równy chłop” z sąsiedztwa, który doskonale rozumie potrzeby swoich rodaków, a dzięki swoim mądrym rządom doprowadzi ich wszystkich do takiego samego poziomu zamożności, jakim cieszy się sam.
Dane statystyczne sugerują, że nie rzuca słów na wiatr. Po dwóch kadencjach na stanowisku premiera Key ma same asy w rękawie: Nowa Zelandia jako jedna z pierwszych na świecie wygrzebała się z ciągnącego się od lat kryzysu, w tym roku jej wzrost gospodarczy wyniesie prawdopodobnie 3,5 proc., czego mogą pozazdrościć inne kraje rozwinięte, bank centralny podniósł stopy procentowe, a do ojczyzny licznie wracają dotychczasowi emigranci. A mimo to eksperci ostrzegają, że nowozelandzki sukces to kolos na glinianych nogach. Według wstępnych szacunków od stycznia wzrost gospodarczy zdecydowanie wyhamuje, bo silna lokalna waluta dławi eksport, a ceny dwóch jego sztandarowych towarów (produktów mlecznych i drewna) spadają. Tymczasem na dotychczasowych sukcesach korzystają głównie większe firmy i zamożni przedsiębiorcy, podczas gdy efektów hossy nie widać w portfelach najuboższych obywateli, zwłaszcza wciąż marginalizowanych Maorysów. Krytycy twierdzą zresztą, że ci już i tak nie poczują żadnej poprawy, bo po pierwsze gospodarczy sukces rządu to w rzeczywistości wynik odbudowy zniszczonego w trzęsieniu ziemi z 2011 r. Christchurch, a po drugie wiążą się z nim nowe problemy: nagły powrót emigrantów, oraz największy od dekady napływ obcokrajowców powoduje boom na rynku nieruchomości i bańkę spekulacyjną. Młodym Nowozelandczykom, którzy nie wyjeżdżali z ojczyzny, grozi więc, że przez lata nie będzie ich stać na własny kąt.
John Key wydaje się być ponad tymi problemami – według niedawnych badań większość wyborców wciąż widzi w nim najlepszego kandydata na premiera – ale już dowodzona przez niego Nowozelandzka Partia Narodowa nie: w ostatnich sondażach zjechała poniżej 50 proc. poparcia i po sobotnich wyborach najprawdopodobniej nie będzie w stanie samodzielnie utworzyć nowego rządu. To nie tylko efekt gospodarczych obaw obywateli, ale przede wszystkim ciągnącego się od miesiąca skandalu z internetem w tle. W zeszłym miesiącu znany dziennikarz śledczy Nicky Hager wydał książkę, której treść rozpaliła lokalne media społecznościowe. Reporter – przy pomocy wciąż nieznanego hakera – ujawnił korespondencję znanego ultrakonserwatywnego blogera Camerona Slatera, prywatnie syna byłego szefa partii rządowej, z bliskimi współpracownikami premiera. Wynika z niej między innymi, że ludzie z najwyższych kręgów władzy udostępniali blogerowi materiały nowozelandzkich służb specjalnych, na podstawie których miał prowadzić kampanię oczerniającą polityków opozycji (sięgając między innymi po tajemnice z życia prywatnego). Włamał się też i kradł informacje z komputera Partii Pracy, w czym wspomagał go wieloletni doradca medialny premiera. Afera zmiotła dotychczasową minister sprawiedliwości, odbiła się też na samym Key’u, który stracił w sondażach ponad 7 proc. poparcia.
Prawica twierdzi, że internetowa afera to dzieło Kima Dotcoma, który miał dostarczyć kompromitujące materiały dziennikarzowi. Naprawdę nazywa się Kim Schmitz i urodził się równo 40 lat temu w Niemczech, gdzie jeszcze jako niepełnoletni został skazany za szpiegostwo komputerowe i handel kradzionymi numerami kart kredytowych. Krótki pobyt w areszcie najwyraźniej nie podziałał jednak odstraszająco, bo za kolejne oszustwa trafiał za kratki jeszcze dwukrotnie, dorabiając się między innymi statusu persona non grata w Tajlandii. Wreszcie, w 2008 r. przeprowadził się do Nowej Zelandii, gdzie w dość niejasnych okolicznościach dostał status rezydenta. Wówczas Dotcom prowadził już życia na poziomie niedostępnym zwykłym śmiertelnikom: założona przez niego nieco wcześniej domena Megaupload, za pomocą której dokonywano wymiany plików, stawała się jedną z najpopularniejszych stron internetowych na świecie i przynosiła Niemcowi zysk ponad 42 mln dolarów rocznie. Bonanza skończyła się gwałtownie 20 stycznia 2012 roku, kiedy 77 policjantów wtargnęło na teren domu Dotcoma, najdroższej posiadłości w kraju. Niemiec został aresztowany na wniosek FBI, która zarzuciła mu masowe łamanie praw autorskich. Sprawa jest w toku, bo Dotcom walczy zażarcie o to, by Nowa Zelandia nie wydała go Stanom Zjednoczonym. I w tym celu wszedł właśnie w politykę.
W marcu dawny haker założył własne ugrupowanie, które ochrzcił dość prosto Partią Internetową. Dwa miesiące później sprzymierzył się z ruchem Mana – grupą lewicowych dysydentów z tradycyjnej partii maoryskiej, którzy mają aktualnie jednego posła w parlamencie. Ponieważ Dotcom nie ma obywatelstwa Nowej Zelandii, formalnie koalicji przewodzi Laila Harré, bardzo szanowana weteranka związków zawodowych. Jej autorytet i kilka milionów dolarów, które Niemiec wpompował w kampanię wyborczą (więcej, niż jakiekolwiek inne ugrupowanie) zdają się przynosić efekty: według niektórych sondaży, internetowo-maoryski sojusz może wprowadzić do parlamentu nawet pięciu kandydatów. W sytuacji, gdyby rządząca prawica w sobotę okazała się jednak bardziej stratna, niż to wyglądało przed wakacjami, na utworzenie rządzącej koalicji miałaby szansę lewica, ale tylko przy wsparciu partii Dotcoma. A to wystarczy, żeby skutecznie blokować ekstradycję swojego patrona.
Jeżeli informacje o zaangażowaniu Dotcoma w kolejne skandale wokół partii rządowej są prawdziwe, to milioner najwyraźniej realizuje też całkiem prywatną zemstę. Premier John Key przyznał bowiem, że za jego wiedzą stosowano nielegalne metody szpiegowskie wobec właściciela Megaupload, co pomogło FBI rozpocząć proces jego ścigania. Swego czasu Dotcom publicznie zapowiadał, że ma ambicję zostać najlepszym na świecie graczem w Counter-Strike – to akurat mu się nie udało, ale próby najwyraźniej nie poszły w las, bo jego obecne kontruderzenie ma jak najbardziej realny rozmach.
No. Ale to polskiego czytelnika nie interesuje.
Tutaj inne informacje o Kimie Smitzu, stawiją tą postać w trochę innym świetle:
http://www.wykop.pl/link/1380375/wytwornie-plytowe-zablokowaly-radiowe-reklamy-mega-co-nz/#comment-13470985
+1 za ostatnie zdanie
Vetinari:
Mam ograniczone zaufanie do opowieści anonimowych użytkowników Wykopu, ale to akurat bez znaczenia, bo w godnych zaufania miejscach jest i tak wystarczająco wiele kompromitujących dla Dotcoma informacji, które nie pozwalają na niego patrzeć, jak na jakiegoś lśniącego rycerza internetowych wolności.
Pzdr