Casa de pique to rzeźnia. Tyle, że zamiast zwierząt, zabija się tam ludzi. Przerażeni sąsiedzi opowiadają, że z nędznie wyglądających chat dobiegają wrzaski rąbanych maczetami ofiar – ich rozczłonkowane ciała znajdowane są potem w zatoce i na mokradłach Buenaventury, największego kolumbijskiego portu na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Jatki prowadzą walczące o kontrolę nad kokainowym szlakiem Urabenos i La Empresa: brutalne gangi wyrosłe na gruzach zdemobilizowanych paramilitarnych bojówek. A zrozpaczonym sąsiadom ludzkich rzeźni nikt specjalnie nie śpieszy na pomoc, bo pochodzą z najbardziej dyskryminowanej i najmniej wpływowej grupy w kraju – aż 85 proc. mieszkańców Buenaventury to Afrokolumbijczycy.
Dlatego wielu aktywistów tej społeczności oburza, że we właśnie zakończonych wyborach dwa konstytucyjnie zarezerwowane dla niej miejsca w parlamencie zdobyli kandydaci powiązani z paramilitarnymi. To, że przy okazji oboje są biali, to przy tym już tylko szczegół.
Afrokolumbijczycy trąbią na alarm, ale nikt nie słucha (Fot. Varela/Flickr)
Kolumbia jest drugim najczarniejszym krajem Ameryki Łacińskiej po Brazylii. Według szacunków antropologów, prawdopodobnie nawet co czwarty mieszkaniec kraju jest w jakimś stopniu potomkiem przewiezionych przez ocean Afrykanów. Ich silną obecność było zresztą często widać w niełatwej historii tego państwa. W XVI w. zbuntowani niewolnicy dwukrotnie zrównali z ziemią port Santa Marta, pierwsze europejskie miasto w tej części kontynentu. W tym samym czasie ich koledzy z okolic Cartageny prowadzili regularną wojnę przeciwko Hiszpanom, kryjąc się w licznych palenques, położonych głęboko w buszu osadach zbiegłych niewolników, które dziś są atrakcjami turystycznymi – mieszkańcy San Basilio okazali się na tyle waleczni, że biali koloniści byli zmuszeni przyznać im formalną niezależność. Podczas wojen wyzwoleńczych XIX w. byli kuszeni przez obie strony konfliktu, a ich ostateczne przystanie do powstańców było jednym z kluczowych wydarzeń, które przyniosły niepodległość hiszpańskim koloniom w Ameryce Południowej. Potem jeszcze nie raz Afrokolumbijczycy znajdowali się w centrum wydarzeń, które odcisnęły się na historii kraju, np. podczas masakry bananowców, rozsławionej przez Gabriela Garcíę Márqueza w „Stu latach samotności”.
Mimo to, do takich korzeni przyznaje się dziś niewielu Kolumbijczyków – w spisie powszechnym z 2005 r. afrykańskie pochodzenie zadeklarowało ledwie 10 proc. z nich. To pokłosie wieloletniego rasizmu i marginalizacji tej społeczności. Jeszcze w 1933 r., gdy do rady miejskiej Manizales udało się dostać kilku przedstawicielom związków zawodowych, działacze Partii Liberalnej zaczęli nazywać ten organ „radą czarnuchów”, pijąc do pochodzenia etnicznego dużej części klasy pracującej. W tym samym czasie ich rywale z Partii Konserwatywnej ostrzegali, że organizowanie się robotników „wzbudza afrykańską nienawiść przeciw właścicielom”, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, że pozycja społeczna ma konkretny kolor skóry. Polityk Jorge Gaitán, którego morderstwo w 1948 r. rozpoczęło dziesięciolecie krwawej wojny domowej, z powodu ciemniejszej karnacji był przez przeciwników wyzywany „czarnuchem”. Takie zachowania przetrwały do dziś. Jeszcze dwa lata temu bogotański radny Jorge Duran Silva rzucił z mównicy, że sytuacja miasta „jest tak zła, jak horda czarnuchów”. Była miss piękności usłyszała od celnika na lotnisku, że „takie czarne nie powinny się wymądrzać”. A grupy czarnoskórych wykładowców uniwersyteckich nie wpuszczono do trzech stołecznych dyskotek – w jednej z nich ochroniarz poinformował akademików, że inni goście czuliby się w ich obecności nieswojo.
Dlatego tak wielu Afrokolumbijczyków, zwłaszcza Mulatów o jaśniejszej karnacji, woli się dziś w statystykach określać jako „biali”. Jest im o tyle łatwiej, że od połowy lat 70. trwały wielkie ich przeprowadzki do największych i najbardziej zróżnicowanych etnicznie miast w kraju, z Bogotą na czele – większość z nich mieszka obecnie w tych metropoliach. Za czarnych uważają się już tylko mieszkańcy takich miejsc jak Buenaventura i wieśniacy z prowincji zdominowanych przez potomków niewolników, np. Chocó:
Ci ostatni są w szczególnie złej sytuacji. Prowincje leżące na wybrzeżu Pacyfiku są terenem bezprawia już od kilkudziesięciu lat – początkowo ze względu na biegnące tędy szlaki przemytu kokainy, a ostatnio także przez intensywne górnictwo, często prowadzone wątpliwymi prawnie i etycznie metodami. Pod de facto nieobecność państwa, o kontrolę nad wielkimi połaciami terenu walczyły zaciekle kartele narkotykowe, paramilitarne bojówki i lewackie partyzantki. Wszystkie te grupy siłą usuwały mieszkańców leżących w okolicach ich działalności wiosek: w efekcie w Kolumbii jest dziś 5 mln uchodźców wewnętrznych, to największa liczba na świecie.
Wśród nich Afrokolumbijczycy są wyjątkowo liczną grupą. Mimo, że dwa lata temu parlament przegłosował specjalną ustawę, która miała im zwracać nielegalnie zagrabioną ziemię, to w praktyce od tamtej pory niewiele się zmieniło. A ci, którzy domagają się skutecznych działań, stają się celem ataków – aktywiści czarnoskórej społeczności są mordowani, chociaż część z nich uznaje się za „zaginionych”, bo nigdy nie odnaleziono ich ciał. Ani choćby ich porąbanych części na rozlewiskach wokół Buenaventury – na pewno nie pomaga to, że według mieszkańców miasta, lokalna policja otwarcie brata się z tutejszymi gangami.
A teraz Afrokolumbijczycy nie mogą już liczyć nawet na wsparcie własnych reprezentantów w najwyższych władzach krajowych. Konstytucja rezerwuje dwa miejsca w Kongresie dla przedstawicieli czarnoskórej społeczności, na mniej więcej podobnych zasadach, jak mniejszość niemiecka ma swoje stałe miejsce w polskim sejmie. Ważny szczegół to, że kolor skóry wcale nie musi być jak najciemniejszy – Kolumbijczycy uznali, że w tak etnicznie wymieszanym kraju każdy ma prawo do samoidentyfikacji. Indianin, Azjata, lub biały urodzony i wychowany w środowisku zdominowanym przez potomków Afrykanów może przecież czuć się pełnoprawnym członkiem ich społeczności. Z takiej właśnie furtki skorzystali María del Socorro Bustamante i Moisés Orozco – dwójka białych, która w wyborach z 9 marca dostała się do parlamentu właśnie jako reprezentanci czarnych. I to nie ich pigment budzi największe kontrowersje, tylko że oboje są reprezentantami Fundacji Kolumbijski Heban, zdominowanej przez ludzi powiązanych z paramilitarnymi bojówkami – kierująca nią Enilce López, powszechnie znana jako „Kotka”, siedzi zresztą w więzieniu za pranie ich brudnych pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami.
I to wcale nie wyjątek: ogólnie w minionych wyborach, do Kongresu dostało się 70 kandydatów powiązanych z paramilitarnymi. W senacie, w Kolumbii ważniejszym z punktu widzenia ustawodawczego, kontrolują aż trzecią część izby. Przeciwko 26 z nich toczą się obecnie śledztwa. Krajem rządzą więc ludzie o podejrzanej reputacji, choć zostali wybrani przez mniejszość – frekwencja wyniosła zaledwie 44 proc., a spośród 14 mln ludzi, którzy jednak udali się do urn, aż 3 mln oddało głos nieważny. Dla mieszkańców Buenaventury to nie wróży najlepszej przyszłości: ludzkie rzeźnie wciąż będą pracować pełną parą.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Bardzo dobry blog. Przyjemnie (w sensie stylu) się go czyta i bardzo rozwija wiedzę o świecie, której w obecnych kanałach informacyjnych (i to obojętnie czy telewizyjnych, czy internetowych) nie ma. Gratuluję i życzę wytrwałości w prowadzeniu.
Zauważyłem jednak chyba jeden błąd. W zdaniu „(…)miejsca w parlamencie zdobyli kandydaci powiązani z paramilitarnymi.” Czy chochlik nie zjadł „organizacjami” przed/po „paramilitarnymi”?
Nie – „paramilitarni” to słowo, którym w polskich mediach popularnie określa się członków Autodefensas Unidas de Colombia. Ale dzięki za czujność.
Pzdr
Moim zdaniem w artykule zabrakło paru informacji, przez co może wprowadzać w błąd polskiego czytelnika, zwłaszcza że percepcja wojny domowej w Kolumbii jest w naszym kraju mocno antylewicowa.
Organizacje paramilitarne, o których mowa w artykule, były prawicowe, zorganizowane przez bossów narkotykowych i elity finansowe, szkolone przez wojsko Kolumbii i miały wsparcie koncernów amerykańskich, między innymi Chicquity, czyli osławionego United Fruit Company. Mordowały parę razy więcej cywilów niż FARC, przed którym miała „chronić” ludność. Poza mordowaniem cywili, produkcją kokainy, zamachami na lewicowych działaczy i polityków zajmowały się również przygotowaniami do zamachu stanu w Wenezueli. Niezająknięcie się jednym słowem o afiliacji bojówek jest zatrważające, coś takiego mogłoby pójść w Wyborczej (bo jej sposób pisania o Kolumbii i Wenezueli jest chyba najbardziej jednostronny w polskich mediach), ale wierzę, że autora tego bloga stać na więcej!
Z chęcią przeczytałbym też konkretne informacje o demobilizacji, procesach i dalszych ich działaniach politycznych, bo w niehiszpańskojęzycznych mediach było o tym raczej cicho.
Porównianie do redaktora Macieja S. jest dla mnie bolesne, bo przecież wiem, czym się się różni komentarz od informacji.
A na poważnie, to tekst jest o sytuacji Afrokolumbijczyków, którzy doznawali krzywd ze wszystkich stron, nie tylko paramilitarnych (choć oczywiście z ich powodu było ich najwięcej), więc w tym przypadku rozpisywanie się o politycznych afiliacjach bojówek jest dygresją, która niepotrzebnie będzie odciągać uwagę od głównego wątku. O kolumbijskiej prawicy, lewicy i w ogóle scenie politycznej już na DZ bywało (chociażby tu: http://www.dzialzagraniczny.pl/2013/12/smierdzaca-sprawa/) i jeszcze z pewnością nie raz będzie, zwłaszcza, że armia bombarduje jak może proces pokojowy z FARC, o czm ostatnio było głośno – z pewnością powodów, żeby się nad tym pochylić, jeszcze nie zabraknie.
Pzdr
Fun fact!*
Obrońca Lecha Manuel Arboleda pochodzi z tego regionu. Nic dziwnego, że wakacje woli spędzać w Polsce.
*No dobra średni fun, ale fakt.
Hmm, może to będzie dziwne co napiszą, ale muszę przyznać, że bardzo lubię czytać tego bloga, bo zawsze po lekturze ogarnia mnie ogromna wdzięczność za to, że mieszkam tu gdzie mieszkam. Bo jak uświadamiam sobie, jak dużo gorzej mają ludzie żyjący w różnych częściach świata, to jednak uświadamiam sobie, że naprawdę my mamy szczęście.
Tam jest wciąż bardzo mocny rasizm, może taki jak w USA z 50 lat temu.. a jak pomyślę, jaki był los człowieka, jak urodził się jako Murzyn w USA w czasach niewolnictwa.. to był jakiś koszmar bez wyjścia.
Chyba, że nazywałeś się Django.
Z niewolnictwa teoretycznie można było wyjsc. Na przykład około 1810 r., prawie 15 proc. wszystkich czarnych w Stanach było już wolnych, choć z kilku różnych powodów ta liczba szybko powtórnie spadła. Swoją drogą, większosc Polaków odruchowo kojarzy niewolnictwo własnie z USA, chociaż w Ameryce Łacińskiej była to dużo powszechniejsza praktyka (na samą tylko Kubę przywieziono więcej niewolników, niż do całych Stanów Zjednoczonych) i – co ciekawe – tam uzyskanie manumisión, czyli własnie wyzwolenia, bylo o wiele, wiele łatwiejsze, niż w dawnych koloniach brytyjskich.
Marcin:
Dla mnie to o Arboledzie to jak najbardziej fun fact.
To niezwykłe jak rasizm wobec indian czy murzynów panoszy się w Ameryce Łacińskiej. Bardzo ciekawy temat i prosiłbym o jego kontynuowanie.
Pozdrawiam i czekam na więcej!
Jeżeli już przy tym jesteśmy, to warto pamiętać, że „Murzyn” to słowo obraźliwe.