Na samo tylko czyszczenie zdobiących jego biuro akwariów Michael Bloomberg wydaje miesięcznie 5,5 tys. dolarów. Nowojorski miliarder musi więc bardzo lubić ryby. Niestety, jego gust – w sensie kulinarnym – podziela już coraz więcej osób: w latach 2006-2011 zapotrzebowanie na rybie mięso wzrosło ze 114 mln ton do 130 (i według ekspertów w 2030 r. wyniesie już 154 mln ton). Ale w tym samym czasie rzeczywista ilość poławianych ryb… spadła. Konkretnie o 1,3 mln ton. To wynik nadmiernego przełowienia, z którym walczyć chce między innymi Bloomberg – właśnie przeznaczył 53 mln dolarów na program, który ma walczyć z negatywnym trendem.

Jeżeli nie uda się go odwrócić, to już niedługo w ulubionej przekąsce Stambułu między cebulą a sałatą zamiast ryb kokietować będą meduzy.

TuńczykiNa meduzach takiej masy jak na tuńczykach nie zbudujesz (Fot. Maciej Okraszewski/Dział Zagraniczny)

Program finansowany przez Bloomberga będzie prowadzony między innymi w Brazylii. Latynoamerykański gigant ma 8,5 tys. kilometrów wybrzeża. Peru jedynie 2,5 tys., a mimo to miejscowi rybacy poławiają ośmiokrotnie więcej ryb, niż koledzy z regionalnego mocarstwa. To wina niesprzyjającej geografii, wschód opływa więcej ciepłych prądów morskich, w których zwierzętom trudniej o pożywienie, ich liczba jest więc niewystarczająca. Jednak w ciągu ostatnich pięciu lat, ilość ryb spożywanych przez przeciętnego Brazylijczyka zwiększyła się aż pięciokrotnie. To wynik dobrej koniunktury gospodarczej: kilkadziesiąt milionów mieszkańców tego kraju wyszło z biedy i jako nowa klasa średnia próbują innych smaków, niż ryż z fasolą.

To nie tylko latynoamerykański fenomen. Jeszcze w 1965 r. na całym świecie do klasy średniej zaliczało się ledwie 700 mln ludzi. Dziś są to już 2 mld, a według amerykańskiego think tanku Brookings Institution, w 2030 r. ta liczba zwiększy się dwukrotnie. Nowi konsumenci pojawią się głównie w Azji, przede wszystkim w Chinach, które już dziś plądrują światowe wody. Do samego tylko Hong Kongu co roku trafia 10 mln kilogramów rekinich płetw – zwierzęta są odławiane szybciej, niż są w stanie się reprodukować, Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody trzy tygodnie temu alarmowała, że już co czwarty gatunek tych drapieżników jest dziś zagrożony wyginięciem. Chociaż Pekin oficjalnie zgłasza w Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, że co roku jego flota odławia na świecie jedynie 370 tys. ton ryb, to eksperci Parlamentu Europejskiego są przekonani, że rzeczywiste liczby są 12,5 raza wyższe: według ich szacunków, z samej tylko Afryki Zachodniej chińskie kutry wyciągają w sieciach 2,9 mln ton zmiennocieplnych kręgowców.

Jak wielkie to zagrożenie widać na przykładzie Namibii. Jeszcze 20 lat temu tamtejsze łowiska należały do najbogatszych na świecie. Ogromna ilość bogatych w proteiny sardynek i sardeli bez problemu żywiła większe drapieżniki. Ale ekstremalne przeławianie doprowadziło niemal do zniknięcia tych małych rybek – pod ich nieobecność eksplodowała jednak populacja meduz. Galaretowata dieta okazała się katastrofalna dla występujących w okolicach ptaków – populacja żerujących tu pingwinów przylądkowych zmniejszyła się o 77 proc., a głuptaków przylądkowych aż o 94 proc.

Los ptaków to przestroga dla ludzi: badający przypadek Namibii naukowcy z Berkeley przekonują, że powtórka takiego scenariusza w innych częściach globu będzie katastrofalna dla naszego gatunku, bo dieta z meduz nie jest w stanie dostarczyć tylu protein, co potrawy z ryb. Tymczasem Bank Światowy alarmuje, że w wyniku przeławiania już trzecia część morskich zasobów jest na wykończeniu.

Z problemem zaczynają się na przykład zmagać Turcy. Według danych dostarczanych przez to państwo Organizacji Narodów Zjednoczonych, jeszcze w połowie poprzedniego wieku w tutejszych wodach poławiano komercyjnie ponad 30 różnych gatunków ryb – dziś już tylko sześć. Tylko w 2012 r. liczba sardeli w miejscowych sieciach spadła aż o 28 proc, a rybacy ponoszą dziś dodatkowe koszta, bo muszą usuwać z połowu właśnie nadmiar meduz. Najbardziej martwi to ulicznych sprzedawców przy stambulskim moście Galata. Ich lokalną specjalnością jest Balik Ekmek: z grubsza kawałek buły z cebulą, sałatą i smażoną rybą. Dziś apetyt ma na nią każdy. Jutro z trudem będzie można znaleźć kogoś, kto skusi się na wersję z galaretowatą meduzą.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

6 odpowiedzi

  1. Powyższy artykuł wzmocnił moje przekonanie, że Chiny to źródło wszelkiego zła.

  2. O ile pamiętam, to dodatkowym problemem jest, że część złowionych ryb przeznacza się na paszę na fermach hodowlanych łososi itp.

  3. Chiny nie są gorsze od nas. Robią dokładnie to, co i my – tylko bardziej. Nie stosujmy podwójnych standardów.

  4. Też nie demonizowałbym Chin. Zrównoważoną gospodarkę rybną prowadzi bardzo niewiele państw na świecie (np. Nowa Zelandia), więc wina Pekinu leży raczej w wielkości państwa, niż w samym jego zachowaniu.

  5. Fajny blog:)
    Pływam na statkach badawczych już ponad siedem lat, dosyć często musimy się użerać ze statkami rybackimi no i muszę przyznać że jakieś 90% z nich to chińskie. Oni wykorzystują że mają duży wpływa na państwa afrykańskie np. Angola. A tak jak łowią u siebie to już w ogóle przesada na przykład w Cieśninie Tajwańskiej na radarze pojawia się coś jak duże miasto na wodzie.
    W Brazylii zaś Japończycy są znani jako najlepsi poławiacze Tuńczyków, wiem bo pracuję z dziewczyną która była tam takim inspektorem rybnym kiedyś.
    Pozdrawiam

  6. Ale czy Japończycy sami łowią tuńczyki w Brazylii? Wydawało mi się, że raczej płacą duże pieniądze za ich szybki transport do Tokio?

    Pzdr

Możliwość komentowania została wyłączona.