Ilustracja: Paweł Smardzewski

Zabić drozda

W północnych Włoszech, mimo zakazów, wciąż powszechnie jada się chronione gatunki. Zapotrzebowanie jest tak duże, że miejscowi kłusownicy w poszukiwaniu ofiar potrafią nawet wyjechać do Polski.
Autorka
Katarzyna Szczerba

MATERIAŁ JEST RÓWNIEŻ DOSTĘPNY JAKO AUDIOREPORTAŻ:

Jechałem dosyć szybko samochodem i nagle zadzwonił telefon. Mężczyzna w słuchawce mówi “Komenda wojewódzka policji w Gdańsku”. Skąd oni mogą wiedzieć? No ale szybko okazało się, że potrzebna jest im moja wiedza zawodowa – wspomina doktor Jarosław Nowakowski, ornitolog ze Stacji Badania Wędrówek Ptaków Uniwersytetu Gdańskiego.

W Połchówku na północnych Kaszubach obywatel Włoch założył hodowlę ptaków. Działał legalnie, miał wszystkie wymagane pozwolenia, należał do polskiego towarzystwa skupiającego tego typu hodowców. Rozmnażał ptaki, obrączkował, woził na wystawy do swojej ojczyzny, gdzie zainteresowanie wróblowymi trzymanymi w klatkach jest znacznie większe niż w Polsce, więc mógł je tam sprzedawać.

Jak się później okazało, była to tylko przykrywka dla tego, co robił naprawdę – komentuje dr Nowakowski.

To, czym naprawdę zajmował się Włoch, odkrył jego rodak, Andrea Rutigliano, z zarządu międzynarodowej organizacji CABS (Komitetu Przeciwko Zabijaniu Ptaków).

Zadzwonił do mnie funkcjonariusz włoskiej policji leśnej z podejrzeniem, że ktoś z naszego kraju kłusuje w Polsce – wspomina – Poleciałem do Gdańska, wynająłem samochód i pod osłoną nocy podjechałem pod wskazany adres. Na miejscu znalazłem drewnianą konstrukcję podobną do włoskiego roccolo, czyli drewnianego budynku, z którego można obserwować ptaki, płoszyć je i łapać, kiedy zaczną panikować. Kłusownicy posadzili wokół niego labirynt z drzew, na których rozwiesili 33 siatki do chwytania zwierząt. To była największa instalacja, jaką widziałem w całym swoim życiu.

Okazało się, że Rutigliano trafił na ślad jednego z największych przestępstw przeciwko przyrodzie we współczesnej Polsce, choć korzeniami sięgającego jeszcze średniowiecznych Włoch.

 

* * *

 

Góry wokół Brescii są niesamowite. Jeśli w październiku staniesz na jednej z przełęczy, zobaczysz całe fale migrujących łuszczaków i drozdów – opowiada z pasją w głosie Rutigliano. – W średniowieczu miejscowa arystokracja urządzała polowania na jelenie, dziki i inne duże zwierzęta, ale biedni ludzi mieli prawo jedynie do chwytania małych ptaków. Dlatego w górach aż roiło się od pułapek.

Roccoli, specjalne konstrukcje umieszczane na najlepszych trasach migracyjnych, wymyślili w XVI wieku mnisi z okolic Bergamo. Pomiędzy specjalnie zasadzonymi drzewami rozciągano sieci, a w centralnie umieszczonej czatowni czekał człowiek z tzw. spauracchio, „talerzem” zrobionym ze słomy, którym można imitować kształt oraz odgłos atakującego drapieżnika. Przestraszone ptaki wpadały w sieci i były łatwo wyłapywane.

Według niektórych zapisów historycznych w jednym tylko roccolo można było w ciągu sezonu upolować 22 tys. osobników: między innymi drozdów, rudzików, słowików czy skowronków.A wyobraź sobie, że takich konstrukcji były setki! – nie kryje emocji Rutigliano.

DZ Alpy Bergamskie
Autorka ilustracji: Małgorzata Suwała

Ptaki w prowincji Brescia traktowano jak waluta, którą można było płacić, zwłaszcza gdy nie miało się prawdziwych pieniędzy. – Zięba miała określoną wartość, drozd śpiewak większą, kwiczoł ogromną, a droździk to już była górna półka – opowiada Włoch.

Wzgórza codziennie przemierzali ludzie zbierający ptaki od jednego roccolo do drugiego, a potem sprzedawali je w miastach, gdzie był na nie popyt.

W Polsce z biedy również jadano ptaki, aż do wojny – uzupełnia doktor Nowakowski – Ale polowano raczej na te większe, jak kuropatwy, gęsi i kaczki. Te mniejsze, poza wąskim pasem wybrzeża, nigdy nie występowały tu większej koncentracji, więc traktowano je jako rarytas.

W basenie Morza Śródziemnego wędrówka jest bardzo intensywna, przylatują tam przezimować miliony osobników z północnej i środkowej Europy, a nawet z Azji, więc dla mieszkańców tego regionu było to niewyczerpane źródło białka. Obszar od Brescii po Wenecji, czyli historyczne Królestwo Lombardzko–Weneckie, był prawdopodobnie miejscem, gdzie w przeszłości znikała większość ptaków przelatujących przez kraje śródziemnomorskie.

W wielu z nich nadal są zresztą częścią tradycji kulinarnej.

Francja słynie z pasztetów drobiowych, które bywają robione również z dzikich ptaków, takich jak drozdy czy zięby. Za szczególny przysmak uchodzi potrawa z oślepianych i tuczonych ortolanów, małych trznadli wielkości wróbla. Na Cyprze smażone ptaki podaje się z rodzajem mamałygi, podobnie jak w okolicach Wenecji. Typowa potrawa na obszarze między tym miastem, Bergamo, a Brescią, to spiedo, gdzie ptaki przekłada się mięsem wieprzowym i wołowym.

Mój dziadek polował w wolnym czasie i doskonale pamiętam, że czasami wracał do naszego domku letniskowego z ptakami, których nie wolno było łowić – wspomina pochodzący z tych okolic 40–letni Alessandro – Dostawaliśmy też małe ptaki śpiewające z kół łowieckich. Są bardzo dobre, smakują trochę jak wątróbka.

 

* * *

 

We Włoszech znaleziono sposób na handel chronionymi ptakami, nawet jeżeli jest to oficjalnie zabronione.

Lombardzkie władze stworzyły prawo, które zaskarżyłem do Komisji Europejskiej, że myśliwy może przekazać restauracji do 100 osobników, np. skowronków czy drozdów. Może je tylko oddać za darmo, nie sprzedawać, ale jeżeli właściciel lokalu da mu w zamian 100 euro w gotówce, to nie zostanie po tym żaden ślad – tłumaczy Rutigliano. – Jeżeli zażyczysz sobie wtedy drozda na kolację, to usłyszysz cenę, która oficjalnie będzie tylko za obsługę lub polentę, chociaż wiadomo, że płacisz za całość. W północnych Włoszech ptaki śpiewające serwuje się otwarcie na lokalnych festynach.

Problem z egzekwowaniem prawa wynika z tego, że wielu miejscowych polityków, zwłaszcza na szczeblu lokalnym, to zapaleni myśliwi albo smakosze takich potraw. W 2021 r. funkcjonariusze policji leśnej zrobili nalot na nielegalną kolację w wiosce pod Breścią, gdzie pomimo wciąż obowiązujących pandemicznych restrykcji ponad 20 osób zajadało się ptakami śpiewającymi – miejscowy radny komentował potem, że to „pyszności” i wzywał do usunięcia tych zwierząt z listy chronionych gatunków. Jego koleżanka z ławy sama opublikowała na Facebooku zdjęcia, na których je rzadkie gatunki łuszczaków, które we Włoszech znajdują się pod ochroną.

Niektórzy politycy tłumaczą te zwyczaje tradycją, często sprzeczną ze współczesną wiedzą naukową. – W Brescii lekarz mógłby na przykład powiedzieć pacjentowi, żeby na jakąś konkretną chorobę zjadł sikorkę sosnówkę. Brzmi to jak chińska medycyna, ale oni naprawdę w to wierzą! – opowiada Rutigliano.

I dodaje: – Prawo łowieckie zostało napisane w 1992 roku i kary finansowe wciąż są z tego roku, nigdy nie zostały zaktualizowane, chociaż w przypadku ruchu drogowego robi się to co dwa lata. We Włoszech nie trafiasz do więzienia za przestępstwa związane z dziką przyrodą i jeśli będziesz mieć pecha, to po prostu zapłacisz mandat w wysokości 700 euro.

To tyle, co równowartość siedmiu ptaków przeznaczonych do zjedzenia. Na Półwyspie Apenińskim wciąż żywa jest też tradycja trzymania w klatkach ptaków pięknie śpiewających (takich jak np. kos, słowik czy zięba), albo tych efektownie ubarwionych (wąsatek lub szczygłów), a za takie żywe okazy można dostać znacznie więcej – para wąsatek, żyjących w trzcinowiskach na całym niżu Polski, będzie kosztować kupca już 1000 euro. Ptaki śpiewające wykorzystuje się również jako tak zwane bałwanki, czyli żywą przynętę podczas polowania.

Dlatego mamy dwa nielegalne rynki. Jeden dotyczy żywych ptaków, a drugi martwych, które mają być podane na stół – tłumaczy Rutigliano. Część pochodzi z legalnych hodowli, ale znacznie lepszym interesem jest chwytanie ich w czasie migracji. Trzeba tylko znaleźć dobre miejsce.

I tak się składa, że Włoscy kłusownicy znaleźli je właśnie na Kaszubach.

 

* * *

 

Na posesji pod Połchówkiem zasadzono wysokie tuje, ale obwieszone jabłkami i kolorowymi plastikowymi owocami, które miały wabić wędrujące gatunki. Do tego samego służył sprzęt nagłaśniający, który emitował odgłos żerowania. – Przelatujące ptaki myślą wtedy, że skoro w takim miejscu jest jedzenie, to warto tam przysiąść. I ładują się prosto w pułapkę – opisuje doktor Nowakowski.

Wybranie gospodarstwa na Kaszubach było strzałem w dziesiątkę. Obszar niedaleko Gdańska jest głównym szlakiem migracyjnym ptaków lecących wzdłuż morza z Rosji i Skandynawii. Wprawny kłusownik może tam wyłapać nawet kilkaset ptaków w jeden dzień. Potem trzeba je tylko dostarczyć do kraju docelowego.

DZ drozdy

Rutigliano wylicza: – Wiemy, że każda dostawa zawierała około pięćset ptaków, a zrobili ich co najmniej sześć lub siedem. To razem 3 tysiące osobników. Jeśli sprzedasz każdego za minimum 100 euro, daje to ogromny utarg, a nie płacisz podatków i nie masz żadnych kosztów poza paliwem w obie strony oraz karmą dla ptaków.

Komitet Przeciwko Zabijaniu Ptaków chciał złapać kłusowników na miejscu w Polsce, ponieważ Włosi sądzili, że nasze prawo dotyczące ochrony porzyrody jest bardziej restrykcyjne. Rutigliano potajemnie zainstalował na posesji wideopułapki i kamery przemysłowe, a sam obserwował z ukrycia, co robili ludzie w gospodarstwie: – To było jak chodzenie codziennie do biura. O czwartej rano włączali wabiki, migrujące ptaki lądowały i wpadały w sieci, potem wyłapywali je, pakowali do worków i zabierali do dużego budynku z klatkami i wolierami.

Miał nagrania, dowody były ewidentne, więc myślał, że to wystarczy. Przekazał wszystkie materiały włoskiej policji leśnej, a oni wysłali wiadomość przez platformę SIENA, czyli system, którego używa się do międzynarodowej komunikacji między służbami. Poinformowali polską policję i prokuraturę, że w tym konkretnym miejscu ludzie łapią ptaki chronione, a potem wysyłają je do Włoch i sprzedają na czarnym rynku.

I nie stało się nic.

Polskie służby wyraźnie nie zrozumiały, co się tam dzieje. Uwierzyły kłusownikowi, który tłumaczył, że instalacje służą do łapania ptaków, które uciekły z hodowli. Przecież to nie ma sensu, żeby montować 33 sieci, bo raz do roku może dojść do ucieczki – wspomina Rutigliano – Ale to wystarczyło do umorzenia sprawy. Wstyd dla nas, wstyd dla policji.

Nie poddał się jednak i postanowił zdobyć nowy dowód.

Obrączka ornitologiczna, jakiej używa się do celów naukowych, jest przecięta z góry na dół i kiedy się ją zakłada jest rozchylona, więc bez trudu można tam włożyć nogę ptaka. To jest dość miękka stal, więc potem można taką obrączkę delikatnie zacisnąć i wtedy już nie może się zsunąć, ale w razie potrzeby można ją z powrotem rozchylić i zdjąć – tłumaczy doktor Nowakowski.

Zupełnie inaczej jest z obrączkami rodowymi, używanymi przez hodowców do oznaczania piskląt. Nie mają przecięcia, bo na małą nogę jeszcze młodego ptaka można ją bez trudu nasunąć. Ale kiedy zwierzę urośnie, nie da się już jej zdjąć, a obrączka przez całe jego życie ma potwierdzać pochodzenie z konkretnej hodowli.

Rutigliano zdobył obrączki rodowe używane do legalizacji działań pod Połchówkiem i oddał je do ekspertyzy w niemieckim instytucie technologicznym. Obrączki miały nie 4 milimetry średnicy, ale 4,5. I te pół milimetra więcej umożliwiło kłusownikom założenie ich na nogę dorosłego, świeżo schwytanego ptaka, żeby zatrzeć wszystkie ślady. Ptak schwytany w naturze stawał się więc oficjalnie ptakiem hodowlanym.

Rutigliano przekazał nowe dowody Mariuszowi Miotke, kierownikowi rezerwatu Beka nad Zatoką Pucką, pracownikowi Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków.

Postanowiliśmy zadziałać trochę va banque – wspomina Miotke – Napisaliśmy oficjalne pismo jako Towarzystwo, że wiemy o nieudanej operacji policyjnej i umorzeniu sprawy, ale teraz mamy nowe dowody i chcemy jej wznowienia. Wysłaliśmy je do tak zwanych „wszystkich świętych”, załączając całą listę instytucji, jakie poinformowaliśmy o temacie, żeby prokuratura wiedziała, że inni wiedzą.

I to okazało się skuteczne.

 

* * *

 

Nasza sprawa jest jedną z pierwszych w takiej skali, policja się wiele w jej trakcie nauczyła – mówi Mariusz Miotke – Na początku było to trochę takie lekceważenie, bo mają narkotyki, broń, przemyt ludzi, a teraz nagle muszą się zajmować przemytem ptaszków. Bo oni tak właśnie się wyrażali. „Mamy tutaj do czynienia z ptaszkami”, „ktoś tutaj kradnie ptaszki”. Jak już była akcja, to im się zmienił punkt widzenia. Nagle już nie było “ptaszków”, tylko były “nasze ptaki”.

Wagi dodawał fakt, że spraw tego kalibru dotyczących przestępstw przeciw przyrodzie w Polsce w zasadzie nie ma. W grę wchodziło nielegalne chwytanie i przetrzymywanie ptaków chronionych, przemyt przez granicę, znęcanie się nad zwierzętami oraz niepłacenie podatków. To była mała, doskonale zorganizowana grupa przestępcza, działająca jak mafia.

To właśnie Mariusz Miotke polecił policji i prokuraturze doktora Nowakowskiego, żeby uczestniczył w pracach jako specjalista i biegły. Dzięki temu ornitolog był obecny podczas drugiego wejścia mundurowych na posesję podejrzanego Włocha.

Wygląda na to, że on naprawdę prowadził też hodowlę, bo miał taką osobną wielką wolierę, gdzie był kawałek naturalnego środowiska zrobiony, bardzo różne gatunki tam sobie latały, super to było fajne – wspomina Nowakowski. – W tym kompleksie trzymał, również ptaki najbardziej cenione wśród hodowców , bo o nietypowym ubarwieniu. Na przykład kosy są normalnie czarne, a on miał takie z białymi plamami, albo szare. Na pasztet przerobić takiego ptaka, to by była strata pieniędzy, a to przecież był biznes.

Ale w gospodarstwie było też kilka pomieszczeń, które nie wyglądały już tak pięknie. Ponad setka zwierząt ściśniętych na ciasnej przestrzeni, gdzie ptaki obijały się o siebie, miały zniszczone pióra, defekowały jedne na drugie. Pod małymi klatkami było pełno starych, spleśniałych odchodów.

Mundurowi podczas rewizji znaleźli w kilku pomieszczeniach grubo ponad 500 zwierząt przygotowanych do wywozu do Włoch.

Pracowaliśmy dwa dni, po kilkanaście godzin. Każdego ptaka braliśmy do ręki, spisywaliśmy obrączki, opisywaliśmy stan zdrowotny – opowiada doktor Nowakowski. – Część została schwytana już dawno, kilka tygodni temu, a część prawdopodobnie dzień czy dwa wcześniej. Ale wszystkie miały obrączki rodowe, niby nałożone pisklętom po wykluciu w hodowli.

Na podstawie opinii ornitologa prokuratura wydała decyzję, żeby ptaki przekazać do Ostoi, ośrodka rehabilitującego dzikie zwierzęta. To nie jest miejsce, gdzie zwierzęta trafiają na stałe, tylko do momentu, gdy będą mogły wrócić do swojego naturalnego środowiska. Te ptaki, które były w świetnej kondycji, świeżo schwytane, miano natychmiast po przebadaniu wypuszczać, żeby jeszcze dołączyły do ostatnich migrujących stad.

Podejrzany Włoch zaskarżył jednak tę decyzję i trzeba było czekać na rozstrzygnięcie sądu, przez co część ptaków padła. – Poza tym dla niektórych gatunków było już za późno, bo zrobiła się zima i one, jak by to absurdalnie nie brzmiało, powinny już być we Włoszech – stwierdza doktor Nowakowski.

Migracja ptaków jest dla nich niebezpieczna, po drodze może spotkać je wiele nieprzyjemnych zdarzeń. Mogą zabłądzić we mgle, uderzyć w jakąś przeszkodę, bardzo wiele z nich co roku ginie od zderzenia ze szklanymi budynkami. Innym zagrożeniem są ptaki drapieżne, które albo czekają na trasach migracyjnych, albo lecą tuż za swoimi ofiarami. Póki wystarczająco dużo migrujących ptaków dociera na miejsce i jest w stanie wrócić, to gatunek zachowuje swoją liczebność.

Ale jeżeli człowiek chwyta je masowo do celów kulinarnych, czy żeby trzymać je w klatkach, albo po prostu zabudowuje obszary, gdzie zwierzęta odpoczywają podczas wędrówki, to znacząco dokłada się do tej śmiertelności – tłumaczy doktor Nowakowski – Pamiętajmy, że prawdopodobnie najliczniejszy gatunek ptaka, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi, amerykański gołąb wędrowny, całkowicie wyginął przed I wojną światową. Właśnie dlatego, że był tak liczny i wydawało się, że nie da się go wytępić.

Po akcji w Połchówku włoski kłusownik został aresztowany, ale szybko wyszedł na wolność. Półtora roku później sprawa jest dalej w toku. – To, z czego Włoch na pewno się nie wymiga, jeżeli służby doprowadzą sprawę do końca, to zarzut, że nie płacił podatków ani w Polsce, ani we Włoszech. A zyski były spore – spekuluje ornitolog – Al Capone też nie został skazany za kierowanie mafią, tylko za podatki.

Tymczasem wiosną 2024 roku wypuszczono na wolność resztę skonfiskowanych kłusownikowi drozdów śpiewaków. Pod troskliwą opieką pracowników przetrwały zimę w Ostoi i były gotowe, żeby wrócić do natury. Doktor Nowakowski podsumowuje: – Jak takie dzikie zwierzę się wypuszcza i ono z furkotem odlatuje, to po prostu widać, że się dobrze czuje, że jest szczęśliwe.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Katarzyna Szczerba

Realizatorka i reżyserka dźwięku, Na swoim koncie ma ponad 100 projektów, m.in. filmy „Obiekt”, „Wszystkie nieprzespane noce”, „Lombard”, „Komunia” i „Tyle co nic”, serial „The Office PL”, audioseriale „Czarny Romans” oraz „Lodowa Przełęcz”. Absolwentka Berlinale Talents 2017 i Biennale College Cinema (La Biennale di Venezia) 2023, doktorantka PWSFTviT w Łodzi. Montażystka Działu Zagranicznego.