Ilustracja: Michał Bednarski

Trefl. Miała być rewolucja

W Armenii dużo musiało się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Dawną oligarchię zastąpiła nowa, a kraj wiruje niczym w chocholim tańcu. Ale ulica patrzy – i znów czuć dym.
Autorka
Stasia Budzisz i Aneta Strzemżalska

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

W Armenii już nie ma oligarchów”– ogłosił premier Nikol Paszynjan w październiku 2018 roku. Minęło wtedy sześć miesięcy od rewolucji, która zmiotła stary układ, a Paszynjan szykował się do grudniowych wyborów parlamentarnych. Liczył, że umocnią jego pozycję – od teraz władza miała należeć do narodu, a nie do wąskiej kasty bogaczy. Korupcja, feudalizm i bezprawie miały odejść w zapomnienie.

Tylko że Suren Sachakjan ani trochę w to nie wierzył. A to on stał za protestami, których finałem była rewolucja, i za sukcesem Paszynjana. To on pisał jego przemówienia i wymyślał hasła. A teraz wiedział, że Paszynjan oszukuje.

Miałem świadomość, że Paszynjan jest populistą, ale liczyłem, że wygrana doprowadzi do zmian. Szybko się okazało, że to nie było nasze wspólne zwycięstwo, a jego. I tylko jego. A nie wiedział, co powinien był z nim zrobić – wspomina.

Jeszcze w maju, zaraz po dymisji poprzedniego gabinetu, do Surena zadzwonili ludzie od Paszynjana. Zaproponowali mu stanowisko: sam mógł je wybrać. Ale najpierw chciał się dowiedzieć, jaka jest ich główna idea i jakie mają plany.

Okazało się, że nikt nie potrafił tego określić. Nie mogli się zdecydować, czy są demokratami, socjaldemokratami czy może liberałami. Mówili, że chcą z Armenii stworzyć kraj, który będzie politycznym, kulturalnym, finansowym centrum armeńskości.

Dotarło do mnie, że ci ludzie nie mają pojęcia o polityce – mówi Suren.

Kilka lat wcześniej on sam niewiele o niej wiedział, zainteresował się nią dopiero po trzydziestce. Prowadził jednoosobową działalność gospodarczą: wymyślał reklamy, projektował banery i plakaty. Pracował niemal bez przerwy, ale ciągle nie starczało mu pieniędzy. Zżerały je podatki.

Miałem już tego naprawdę dość – mówi Suren. – Był dwa tysiące trzynasty, zbliżały się wybory prezydenckie i wiadomo było, że znów wygra je Sarkisjan, jeden z ojców armeńskiej oligarchii.

To był jego pierwszy protest.

 

* * *

 

W Armenii żyło się wtedy biednie – urząd statystyczny podawał, że ponad 32 procent społeczeństwa żyło na granicy ubóstwa. Migracje za chlebem były normą. Oligarchowie rozdzielili między sobą regiony kraju, podobnie jak strefy wpływów: jeden zarządzał deweloperką, drugi importem koniaku, trzeci budową dróg – i tak dalej. Do tego każdy z nich oficjalnie zajmował się polityką i zasiadał w parlamencie. Robili z krajem, co im się podobało.

To był feudalizm, który najbardziej widoczny był na prowincji, gdzie niemal wszyscy zwykli ludzie byli zależni od swojego bossa – tłumaczy Michael Zoljan, analityk z Regional Sudies Center w Erywaniu – Zakłady pracy, kopalnie, fabryki należały do jednego człowieka i oczywiście można było się zbuntować i u niego nie pracować, ale wtedy pracy nie miało się w ogóle. Podlegaliśmy ich kaprysom, a nie prawu czy konstytucji.

Złodzieje zaczęli rządzić Armenią w końcówce lat dziewięćdziesiątych, kiedy w wyniku zamachu stanu trzech polityków – Robert Koczarjan, Wazgen Sarkisjan i Serż Sarkisjan (zbieżność nazwisk przypadkowa) – zmusiło do dymisji pierwszego prezydenta Armenii.

Każdy z puczystów był wysoko postawiony i miał związki z Karabachem, nieuznawaną na arenie międzynarodowej republiką, którą Armenia kilka lat wcześniej odbiła Azerbejdżanowi. Przed zamachem Koczarjan był premierem, Wazgen Sarkisjan ministrem obrony, a Serż Sarkisjan – ministrem spraw wewnętrznych i bezpieczeństwa.

Po zamachu premierem został Wazgen: jako bohater walk o Karabach cieszył się ogromnym szacunkiem wśród ludzi. Zdobył niemal absolutny posłuch, taki, że Koczarjan, nowy prezydent, zaczął mu go zazdrościć. Do tego stopnia, że zdarzało mu się irytować publicznie – nie mógł znieść, że został relegowany do roli obserwatora.

Niedługo to trwało. 27 października 1999 roku do armeńskiego parlamentu wpadli terroryści i rozstrzelali osiem osób, w tym Wazgena.

Dziwny to był zamach – na przykład dlatego, że na miejscu szybko zjawił się prezydent i osobiście prowadził negocjacje z zamachowcami. Potem przeprowadzono powierzchowne śledztwo, które doprowadziło do skazania na dożywocie pięciu mężczyzn, ale nikt nie dochodził zbyt gorliwie, kto zlecił im atak. Część świadków opuściła Armenię, inni w tajemniczy sposób znikali z list osób do przesłuchania.

Dziś już wiadomo, że służby bezpieczeństwa, którymi zarządzał Serż Sarkisjan, miały informację o planowanym ataku, ale nic z tą wiedzą nie zrobiły.

To właśnie wtedy pełnię władzy przejął klan karabachski, na którego czele stali Koczarjan i Sarkisjan. Od razu zaczęli podporządkowywać sobie Armenię i Górski Karabach: przejmowali państwowe przedsiębiorstwa, kopalnie złota, molibdenu, siarki, zakładali sieci marketów, stacji benzynowych, firmy deweloperskie i farmaceutyczne, banki i kasyna.

Obrali też kurs na Rosję. To tam niemal wszyscy oligarchowie, którzy od lat dziewięćdziesiątych trzęśli Armenią, dorobili się swoich fortun. Teraz przyszła pora zapłaty: oddawali Rosjanom strategiczne obiekty i odsprzedawali im całe gałęzie przemysłu. Do dziś należy do nich kolej. To Rosja odpowiada za osiemdziesiąt procent dostaw gazu i prądu do kraju. Kreml ma w Armenii swoją bazę wojskową.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych na rząd w Armenii mówiono „oligarchiczne politbiuro” – bogacze już na dobre rozsiedli się w parlamencie i zarządzali państwem jak swoimi firmami. Tworzyli prawo pod siebie i własne interesy.

Takiego systemu nie udało się stworzyć w żadnym innym poradzieckim kraju. To była oligarchia w czystej postaci, która może się narodzić tylko wtedy, kiedy nie istnieje żadna spajająca państwo idea. Tak było tutaj, dlatego władzę przejęli kryminaliści – mówi Manwel Sarkisjan, szef Armeńskiego Centrum Badań Narodowych i Strategicznych.

Mogli wszystko.

Ruben Charapetjan, szef Armeńskiej Federacji Piłkarskiej bezkarnie organizował w swoim hotelu schodki, czyli spotkania kryminalnych autorytetów. Co ważniejszych worów w zakonie osobiście witał na lotnisku szef armeńskiej policji.

Brat Serża Sarkisjana, Aleksandr – ksywka Saszyk fifty-fifty, bo tylko tak się dzielił – bez kłopotu mógł wymuszać haracze w wysokości połowy udziałów w firmach, które mu się spodobały.

A były już mer Erywania oraz minister transportu i komunikacji Gagik Baglarjan, zwany Czarnym Gago, potrafił nie tylko z pensji państwowego urzędnika zaoszczędzić ponad milion dolarów – kupił za to apartament w Dubaju – ale też wywieźć za miasto i pobić jednego z pracowników administracji prezydenta, bo ten odezwał się bez szacunku do jego żony.

I w końcu Gagik Carukjan – dla odróżnienia nazywany Tępym Gago – były policjant, poseł i założyciel partii Kwitnąca Armenia, chciał zbudować pod Erywaniem największy posąg Chrystusa na świecie.

Nie zdążył. Zmieniła się władza.

 

* * *

 

Na początku 2008 roku Ormianie się zbuntowali.

Po dwóch kadencjach ze stanowiska prezydenta musiał ustąpić Robert Koczarjan. Namaścił swojego następcę, Serża Sarkisjana – bo kogo? – i wszystko pewnie potoczyłoby się zgodnie z zaplanowanym scenariuszem, gdyby nie to, że wyzwanie klanowi karabachskiemu rzucił były prezydent – ten sam, którego Koczarjan i spółka usunęli .

W wyborach przegrał, ale ludzie wyszli na ulicę, bo uznali, że głosowanie zostało sfałszowane (mieli rację). W odpowiedzi władza wprowadziła w kraju stan nadzwyczajny i wydała rozkaz, by protest rozgoniono. Zginęło dziesięć osób.

W sztabie wyborczym byłego prezydenta był wtedy Nikol Paszynjan – wcześniej charyzmatyczny dziennikarz, potem wieloletni działacz polityczny. Do polityki przeszedł w 2006 roku, był później jednym z założycieli społeczno-politycznej inicjatywy Alternatywa i przedwyborczego bloku Impeachment, które za wszelką cenę chciały odsunąć od władzy klan karabachski. Wtedy, w marcu 2008 roku, trafił za kratki na półtora roku.

Surena nie było na tej demonstracji. Ostatni raz głosował w 2003 roku. Nie chce powiedzieć, na kogo.

To nie miało sensu. I tak robili, co chcieli – mówi dziś. – W dziewięćdziesiątym ósmym oddałem głos na Koczarjana. Miałem osiemnaście lat, Rob był wtedy bohaterem z Karabachu, o który wygraliśmy wojnę.

Później Suren zajmował się głównie sobą i swoją karierą. Skończył studia ekonomiczne i stanął przed wyborem: służba wojskowa albo praca w jakiejś szkole na prowincji. Wybrał edukację. Najpierw uczył geografii na południu, przy granicy z Nachiczewanem, a potem przenieśli go na północ, do Tawusza. Tam uczył wszystkiego. I nieszczęśliwie się zakochał.

Lekarstwem na złamane serce miała być Moskwa. Za ostatnie pieniądze kupił bilet i ruszył na północ. Chciał się rozerwać. Miał bawić się tydzień, ale został dwa lata – zatrudnił się w firmie poligraficznej, uczył nowego zawodu i zarabiał pieniądze.

Dopiero kiedy wrócił, z coraz większym zainteresowaniem zaczął przyglądać się tym, którzy mieszkali w pałacach, jeździli drogimi samochodami, kupowali dzikie zwierzęta jako domowych pupil i przejmowali intratne biznesy.

To było chore – mówi. – Oni zawsze wygrywali. Głosowali na nich pracownicy urzędów, szkół i innych państwowych placówek oraz ci, którzy byli od nich zależni życiowo: pracownicy ich fabryk, zakładów, kopalń. Byli nie do ruszenia. Nikt nie wierzył w zmianę.

Miał kolegę, aktywistę. To on go wkręcił w „ulicę”, choć na początku Suren uważał, że to walka z wiatrakami. Nie było ich wielu, maksymalnie jakieś sto pięćdziesiąt osób. Ktoś chciał walczyć o ekologię, ktoś o prawa LGBT+, ktoś inny po prostu – o prawa człowieka. Wspólnie zastanawiali się nad celem, jaki chcieliby osiągnąć i w jakim kraju pragnęli żyć. Szanse na zmiany były marne, ale planowali zacząć od budowy społeczeństwa obywatelskiego. Łączyło ich to, że chociaż nie mieli złudzeń, chcieli móc spojrzeć w lustro i powiedzieć: nie stałem bezczynnie.

Kiedy coś się działo, na przykład podnosili opłaty za transport publiczny, łączyli siły i protestowali razem. W 2015 roku poszli rzucać kamieniami w armeńską policję rozstawioną przed rosyjską ambasadą. Byli rozjuszeni, bo poborowy, który odbywał służbę wojskową w 102 rosyjskiej bazie wojskowej w Giumri, wymordował siedmioosobową rodzinę i mimo że to armeński sąd skazał go na dożywocie, karę miał odbywać na terenie Federacji Rosyjskiej.

To na tym proteście Suren poznał Annę. Szli na starcie z policją, on był w drugim rzędzie. Usłyszał, że w pierwszym jest jakaś dziewczyna, którą trzeba szybko stamtąd zabrać, bo za moment zacznie się mordobicie. Znalazł ją i wyprowadził z tłumu. Pięć miesięcy później została jego żoną.

Potem, gdy rosyjska firma chciała wprowadzić podwyżki cen prądu, znów wyszli protestować. W końcu władza wzięła koszty na siebie, a Rosjanie sprzedali udziały rosyjskiemu oligarsze armeńskiego pochodzenia – Samwelowi Karapetjanowi. To był ich elektromajdan, tak go nazwali.

Zbliżały się kolejne wybory prezydenckie, a Serżowi Sarkisjanowi kończyła się druga kadencja. Zgodnie z prawem powinien oddać władze, ale parlament przyjął poprawki do konstytucji i zmienił ustrój państwa z prezydenckiego na parlamentarny. Od teraz najważniejsze decyzje w państwie miał podejmować premier. Sarkisjan zarzekał się, że nie ma zamiaru walczyć o premierostwo, ale kłamał.

Ludzie znów wyszli na ulice. Naprawdę chcieli zmiany – wspomina Suren. – Zarządzaliśmy tym protestem, choć wymykał się spod kontroli. Baliśmy się, że Sarkisjan wyśle na nas specnaz, więc rozprzestrzenialiśmy demonstracje na całe miasto.

Blokowali ulice i ludzie zaczęli do nich dołączać. Na czele protestu stanął Nikol Paszynjan. Nie mieli innego lidera, dlatego Suren nazywa tę decyzję kompromisem i najlepszym wyjściem z sytuacji, jakie było wtedy możliwe.

Nie było czasu, a taka szansa mogła się już nie powtórzyć – tłumaczy Suren. – Nie mieliśmy wyboru. Nikt nas nie znał, a Nikol od dwudziestu lat zajmował się politycznym dziennikarstwem i samą polityką, potrafił mówić, ludzie go rozpoznawali. Był gotowy.

W ciągu kilku dni na stronę Paszynjana zaczęli przechodzić politycy i żołnierze. Sarkisjan zaprosił go na rozmowę. Poszedł w moro i nieogolony. Wizyta nie trwała zbyt długo, Paszynjan zadał nowo wybranemu premierowi jedno pytanie: kiedy i na jakich warunkach zamierza ustąpić?

23 kwietnia 2018 roku, po sześciu dniach urzędowania jako premier, Sarkisjan podał się do dymisji. Armenia mogła zacząć świętować.

Ludzie myśleli, że skoro odszedł Serż, to wszystko się zmieni – mówi Suren. – Ale to byli niewolnicy, którzy wcale nie chcieli wolności, a tylko mieć swoich własnych niewolników. Im nie chodziło o sprawiedliwość społeczną, ale o to, by się odegrać. Dorwać do koryta.

 

* * *

 

Ormianie są podzieleni w opiniach na temat wydarzeń z 2018 roku. Jedni, jak Suren, uważają, że wszystko to było inicjatywą społeczną, inni widzą w tym rękę Moskwy.

Dla Arsena Charatjana, pierwszego doradcy Paszynjana do spraw polityki zagranicznej, wydarzenia z 2018 roku były prawdziwym zrywem społecznym, kierowanym przez ludzi z „ulicy”. Sam brał w nim udział.

Nie wydaje się, żeby tymi masami kierowała Rosja. To byliśmy my, zmęczeni i naprawdę już wkurzeni Ormianie – mówi Arsen. – Gdyby za tymi protestami stała Moskwa, Armenia nie zostałaby przez nią ukarana. A właśnie to wydarzyło się kilka lat później. To zgodnie ze schematem: każdy kraj, który walczył o swoją suwerenność, w którym wydarzyła się kolorowa rewolucja, jak Ukraina czy Gruzja, tracił swoje ziemie. Ale nigdy ta kara nie przychodziła od razu. Ukraina po dekadzie straciła Krym, Gruzja oficjalnie Osetię i Abchazję po wojnie w 2008 roku. My niedawno straciliśmy Karabach.

Ale nie każdy tak uważa.

To była najlepsza operacja specjalna, którą udało się przeprowadzić Rosji w ciągu ostatnich trzydziestu lat – twierdzi Dawit Szachnazarjan, były szef Departamentu Stanu Bezpieczeństwa Narodowego Armenii – W Armenii odbyła się najbardziej bezbarwna ze wszystkich kolorowych rewolucji na całym poradzieckim obszarze. Nie mam żadnych wątpliwości, że zgoda na to wszystko przyszła z Kremla. Mają u nas oficjalnie swoich żołnierzy i służby, więc gdyby chcieli, to rozgromiliby to w pół dnia.

Nie rozgromili, ale zaraz po tym, jak Paszynjan przejął stery, robił wszystko, by przypodobać się Moskwie

Mówi się, że z tego powodu podjął decyzję o wysłaniu armeńskich saperów i lekarzy do Syrii, na wojnę, w którą mocno zaangażowała się Rosja (Armenia należy Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, „wschodniego NATO”, które zrzesza sześć poradzieckich krajów, ale wiadomo, że chroni przede wszystkim interesy Kremla). Otwarcie też komunikował, że Armenia nie będzie zmieniała swojego politycznego kursu, który od lat nastawiony był na Rosję.

Niewiele to dawało.

Putin go nie znosił i nie szanował, ale Paszynjan za wszelką cenę starał się go udobruchać – mówi Arsen Charatjan. – Zgodnie z ideą rewolucji miał być tym carem, który wyprowadzi Armenię spod rosyjskiego panowania, a jego polityka okazała się najbardziej prorosyjska, jaką w tym kraju kiedykolwiek prowadzono. Kompletnie nie patrzył w stronę Zachodu.

Do czasu.

Jesienią 2020 roku Azerbejdżan zaatakował nieuznawaną Republikę Górskiego Karabachu. Rosja, która jest sojuszniczką Armenii, nie zareagowała, choć w rezultacie doprowadziła do wstrzymania ognia i wzięła na siebie rolę rozjemczyni. Jej wojska pokojowe stanęły w Karabachu, a w Armenii pojawiły się antyrosyjskie nastroje.

Nie od razu Paszynjan zaczął patrzeć na Zachód i tam szukać pomocy. Liczył na Kreml. Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, jasne było, że stamtąd nie będzie żadnej pozytywnej dla Armenii reakcji. To wtedy się przeorientował – twierdzi Arsen Charatjan.

Do uspokojenia konfliktu zaczęły się włączać Stany Zjednoczone i Europa, ale rozmowy nie przynosiły skutków. W końcu jesienią 2023 roku Azerbejdżan całkowicie odebrał Armenii Karabach i zaczął przeć do podpisania pokoju na swoich warunkach, a te zakładają uregulowanie granicy między państwami oraz otwarcie przebiegających przez terytorium Armenii dróg między Azerbejdżanem a Nachiczewanem, jego eksklawą.

A to się wiąże z tym, że Armenii zaraz może nie być na mapie świata – mówi Suren. – Paszynjan oddał Karabach, bo nie było innego wyjścia. Potem oddał cztery wioski w Twauszu, żeby uregulować granicę. Twierdzi, że zrobił to w imię pokoju, ale Azerbejdżan się nie zatrzyma, będzie chciał więcej. Przecież nazywają nasze tereny Zachodnim Azerbejdżanem. Jeśli Paszynjan zostanie u władzy, Armenia się skończy

Katastroficzne wizje ma też Dawit Szachnazarjan, którego zdaniem Paszynjan został posadzony u sterów przez Rosjan, by doprowadzić do unicestwienia Armenii.

Arsen Charatjan dodaje : – To, co teraz robi, to próba dojścia do własnej suwerenności, ochrony tego, co z Armenii zostało. Tyle że wyjście spod wpływów Rosji jest prawie niemożliwe, za każdą taką próbę przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę. Paszynjan gra w bardzo niebezpieczną grę.

Suren nie wierzy też w prozachodniość armeńskich władz. Jego zdaniem Paszynjan mówi to, co ludzie chcą słyszeć. A Ormianie krzywo dziś patrzą na Rosję, nie ufają jej i wierzą, że to Zachód przyjdzie im z pomocą.

Suren ma wątpliwości: – Państwa nie dostaje się w prezencie, trzeba je sobie wywalczyć. Nie można liczyć na dobrych wujków. Poza tym to wszystko jest grą.

Grą Suren nazywa zachowanie Paszynjana, który z jednej strony sprzeciwia się Kremlowi i zaprasza na granicę armeńsko-azerbejdżańską misję obserwacyjną Unii Europejskiej, chce występować z Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, kupuje broń nie jak do tej pory od Rosji, ale z Zachodu i Indii, oraz wyprasza z erywańskiego lotniska Federalną Służbę Bezpieczeństwa. Ale z drugiej jednak pomaga Rosjanom obchodzić sankcje, przerzucając przez swoje terytorium do Federacji objęte zakazami towary, a do tego handluje z nią częściami zamiennymi do samochodów czy czipami, które mogą być wykorzystywane także w wojnie przeciw Ukrainie.

Romans Armenii z Zachodem jest więc na rękę Rosji, bo ten zamyka oczy na brudne interesy – mówi Suren. – Rosyjska propaganda trąbi na lewo i prawo, że Paszynjan jest zły i patrzy na Zachód, dlatego ona, obrażona, może łaskawiej spoglądać na Azerbejdżan. I to też się jej opłaca, bo ten z kolei sprzedaje jej gaz i ropę do Europy.

A Suren chciałby po prostu żyć w spokoju. Wie, że Armenia jest za słaba, by istnieć bez protektoratu, ale wszystko mu jedno, czy pieczę będzie nad nią sprawować Europa, czy Rosja. I tak nie rozumie ani jednej, ani drugiej.

W Europie cenię poszanowanie praw człowieka, ale chciałbym, żeby Armenia też miała dobre stosunki z Rosją. To dla nas szaleńczy krok, by robić sobie z niej wroga – mówi. – Nasi politycy mówią, że Zachód będzie u nas możliwy tylko wtedy, jeśli odsuniemy się od Rosji. Że wtedy nas przyjmie. Ale ja w to nie wierzę. To puste nadzieje. Rosja się stąd nigdzie nie wybiera, a my możemy w tej grze stracić wszystko.

 

* * *

 

Rosjan popierają poprzedni prezydenci Armenii – Robert Koczarjan i Serż Sarkisjan – a także Apostolski Kościół Ormiański. Wspierają ich oligarchowie, którzy po dojściu Paszynjana do władzy opuścili kraj. To front sprzeciwu wobec wszystkiego, co wydarzyło się w Armenii w 2018 roku.

Tak naprawdę Suren zgadza się z nimi w tym, że w Armenii wcale nie wydarzyła się rewolucja, a Paszynjan w rzeczywistości jest człowiekiem poprzedniego systemu. Odsunął oligarchię od władzy, ale jej nie zlikwidował.

W 2021 roku Paszynjan wprowadził przepisy, które miały uruchomić kontrole, sprawdzające czy majątek oligarchów został nabyty zgodni z prawem. Jeśli okazałoby się, że pieniądze są kradzione – własność można odebrać. Powołał też sądy korupcyjne, ale chociaż toczy się wiele spraw się toczy, to efektów nie widać.

Oligarchowie jak byli, tak są, po prostu zaczęli płacić podatki, co opłaca im się zapewne dużo bardziej niż wcześniejsze łapówki, które trafiały do kieszeni rządzącej wierchuszki – opowiada Borys Nowasardjan, szef armeńskiego PEN Clubu – Poza tym to dla Paszynjana kury znoszące złote jaja. Przeciąga im sprawy sądowe, a oni w zamian wpłacają pieniądze na konta fundacji jego żony. Można powiedzieć, że walka z korupcją w Armenii nawet się nie zaczęła.

To też nie dziwi Surena. Nie czuje się zawiedziony, bo niczego się po Paszynjanie nie spodziewał.

Usadził starą oligarchię, ale wokół niego zaczęła się tworzyć nowa – mówi – Wcześniej było tak, że ludzie z ogromnymi pieniędzmi dochodzili do władzy, a dziś możliwość dojścia do nich daje władza.

Zaraz po tym, jak w 2018 roku wystawiono kandydaturę Nikola Paszyniana na premiera, Suren założył partię – nazwał ją „Wybór obywatela”– i wystartował w wyborach parlamentarnych. Nie przekroczył nawet progu. Przygląda się polityce, analizuje ją, ale nie planuje brać udziału w następnych wyborach, nie wierzy w nie. Mówi, że jedyną drogą zmian w Armenii jest rewolucja.

A od połowy kwietnia Ormianie znów protestują. Buntują się przeciwko polityce Paszynjana wobec Azerbejdżanu. Boją się, że za chwilę podpisze z sąsiadem porozumienie pokojowe kosztem armeńskich ziem. Boją się, że Armenia utraci suwerenność.

Protestom przewodzi arcybiskup Bagrat Galcanjan, obywatel Kanady. Przeszedł na czele demonstracji prawie 200 kilometrów z Tawusza przy granicy z Azerbejdżanem do Erywania, a teraz podburza ludzi pod budynkiem parlamentu. Popierają go byli prezydenci, starzy oligarchowie i cerkiew.

12 czerwca władza użyła przeciwko demonstrantom granatów hukowych. A Suren pisze na Facebooku, że nikt nie uczy się na błędach i nie wyciąga lekcji z historii. Paszynjan, który zdobył władzę dzięki ulicznym protestom, tak samo może zostać jej pozbawiony. Tyle że jeszcze nie teraz, jeszcze jest na to za wcześnie.

Mimo to Suren i tak codziennie wychodzi na protest.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Stasia Budzisz i Aneta Strzemżalska

Stasia Budzisz – reporterka specjalizująca się w Kaukazie i Europie Wschodniej. Autorka książek reporterskich: „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach” oraz „Welewetka. Jak znikają Kaszuby”. Współpracuje m.in. z OKO.press, Krytyką Polityczną i Nową Europą Wschodnią.

Aneta Strzemżalska – pracowniczka naukowa Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. Od kilkunastu lat prowadzi badania terenowe w regionie Kaukazu.