Ilustracja: Michał Bednarski

Pik. Bandyci mówią: Wróciliśmy!

Gdy w 2012 roku wchodził do gruzińskiej polityki, Bidzina Iwaniszwili był człowiekiem zagadką. Nikt nie wiedział, jak wygląda, nikt nie słyszał jego głosu. Ale kiedy wreszcie zdobył władzę, razem z nim odzyskała ją przestępcza arystokracja.
Autorka
Stasia Budzisz i Aneta Strzemżalska

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Opowiada ostrożnie, ale znowu nie aż tak bardzo. Widać jedno zdradzić może, ale czegoś innego – już nie. Na przykład jego uliczna ksywka, Rudik, jest prawdziwa. Stopień wojskowy – podpułkownik – też.

Zaczyna od czasu, kiedy wiedział, że jego kariera się skończyła. To było latem 2012 roku. Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi dobrowolnie odszedł ze służby, a szefował wtedy najostrzejszemu więzieniu w Gruzji. Uprzedzali go, że gdy zmieni się władza, będzie miał kłopoty i lepiej byłoby, gdyby wyjechał z kraju – ale zdecydował, że zostanie. Zaczął handlować winem z Rosjanami, założył firmę budowlaną i zatrudnił się jako szef ochrony Pharma Depot, jednej z największych sieci aptek w kraju. Układało mu się całkiem nieźle, nie miał na co narzekać.

Tyle że przez cały czas czekał, aż po niego przyjdą.

Doczekał się w 2017 roku. Aresztowali go, gdy był na siłowni, wyprowadzili go z niej w krótkich spodenkach i trampkach.

Moja rodzina nie wiedziała, co się stało. Nie dali mi zadzwonić do domu – mówi. – Moja córka, Anna Maria, miała dziesięć lat, a ja czułem, że nie chcę tak nagle znikać z jej życia. Ale przynajmniej już nie musiałem na to czekać. Odetchnąłem z ulgą, choć wiedziałem, że wsadzą mnie na długo.

Dostał osiem lat. Zarzut: niehumanitarne traktowanie osadzonych.

 

* * *

 

Podpułkownik Rudik na służbę trafił wcześnie, w 2002 roku, jeszcze wtedy, kiedy Gruzją rządził prezydent Eduard Szewardnadze. Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata.

Załatwił mu to wysoko postawiony wujek, który odpowiadał w kraju za inwigilację i podsłuchy. Zresztą niemal cała rodzina Rudika pracowała w bezpiece. Byli czekistami, a potem kagebesznikami. Dziadek za Związku Radzieckiego szefował wywiadowi wojskowemu na cały Kaukaz. Bywało, że na ich rodzinnej daczy pod Tbilisi decydowały się losy Gruzji. Służby Rudik ma więc we krwi.

Ma w niej też ulicę i poniatia, czyli jej prawa. Jak niemal każdy chłopak w tym kraju przechodził przez birżę, uliczną akademię.

To się odbywało naturalnie. Jako dzieciaki razem się bawiliśmy, potem chodziliśmy do tej samej szkoły, a później stawaliśmy się bandą – opowiada. – Tworzyliśmy coś w rodzaju bractwa, grupy chłopaków z ubani, jednego podwórka. Chroniliśmy siebie nawzajem. Im byliśmy starsi, tym bardziej żyliśmy po poniatiam, według zasad.

A te przejęli z przestępczego półświatka. Ulica wymagała, by każdy z nich znał ten niepisany kodeks i go przestrzegał. Mówili fienią, więziennym żargonem, śpiewali bandyckie piosenki, szukali kontaktu z byłymi osadzonymi, zbierali pieniądze do wspólnej kasy, obszczaka, które szły do więzień albo na ich własne potrzeby.

Przejęliśmy więzienne zasady w wolnym świecie i ich się trzymaliśmy. Zresztą nie tylko my. Trzymał ich się cały kraj, bo po upadku ZSRR Gruzją rządzili bandyci.

 

* * *

 

Nie wiadomo, kiedy dokładnie gruzińska ulica przeszła pod silny wpływ worowskogo mira, kryminalnego świata. I w którym momencie zaczęła uważać jego prawa za swoje.

Mówi się, że do lat sześćdziesiątych, a może i siedemdziesiątych, te dwie rzeczywistości funkcjonowały oddzielnie: ulica podlegała prawu państwowemu, a przestępcy swojemu własnemu, zrodzonemu w koloniach karnych.

Tam też wykształciła się kryminalna hierarchia. Najwyżej stał wor w zakonie, kryminalny autorytet. To on stanowił zasady niepisanego prawa, był ich też arbitrem. Rozstrzygał spory i decydował o tym, co jest sprawiedliwe.

Z czasem worowskaja sprawiedliwość rozlała się na cały kraj: aż do prezydentury Micheila Saakaszwilego, który doszedł do władzy po rewolucji róż w 2003 roku, Gruzini swoje problemy często rozwiązywali u wora. Do niego chodzili rozsądzać winę w wypadkach drogowych, czy bójkach. Bywało, że wskazywał winnego morderstwa. Woleli jego prawo, państwowemu nie ufali.

Drugim po worze był mianowany przez niego smotriaszczyj, czyli ten, który patrzy, nadzoruje. Pod nim już były uliczne grupy i krutyje pacany, czyli chłopaki rządzące na swoich podwórkach. W Gruzji nazywano ich kai biczi.

Każdy z nas chciał być kai biczi – tłumaczy Rudik. – To był symbol męskości. Takim nikt nie mógł podskoczyć. Mogli chodzić w skórzanych kurtkach, modnych butach i dżinsach bez strachu, że ktoś je im odbierze. Podobali się dziewczynom.

Nie każdy z nich został kryminalistą, ale ci, którzy stali na birży byli otricałami , a oni odrzucali państwo w całości. Błatnyje – to jeszcze jedna nazwa ludzi związanych z kryminałem; to ci, którzy przekazują łapówki pod stołem, blatem, i mają szerokie znajomości – mieli zakaz zaciągania się do armii, najmowania się do pracy, posiadania prawa jazdy, paszportu, domu, żony idzieci. Ich powinnością było żyć bez żadnych zobowiązań – wobec nikogo i niczego.

 

* * *

 

Temu, że błatnyje zaczęli przejmować kontrolę nad gruzińską ulicą, w pewnym stopniu winna jest władza. Po śmierci Stalina i jego szefa bezpieki Berii, obu pochodzących z Gruzji, moskiewska wierchuszka niechętnie widziała na wysokich stanowiskach kolejnych ich rodaków. Blokowano im awanse i ograniczano możliwości działania – mogli rządzić najwyżej w swojej kaukaskiej republice.

Jak grzyby po deszczu rosły wtedy lewe interesy. Władza przymykała oko, bo też się na nich bogaciła. Nad morzem kwitł biznes turystyczny, w dużej mierze niekontrolowany przez państwo. Pracownicy fabryk, kołchozów i przedsiębiorstw wynosili z zakładów, co tylko się dało, i rozkręcali dzięki temu kapitałowi prywatne biznesy. Powstawały tak zwane „cechy”, w których jeden wspólnik z wyszabrowanych materiałów robił drzwi i okna, drugi tapicerował meble, a trzeci na lewo sprzedawał produkty gospodarstwa domowego – sery, owoce. Nielegalnie za granicę płynęły też mandarynki, arbuzy i winogrona.

Właśnie te nisze szybko przejęli profesjonalni przestępcy: wzięli na siebie rolę pośredników między cechowikami komiersantami, jak nazywano producentów szarej strefy, a przedstawicielami władzy. Za dwadzieścia procent ich utargu zapewniali im kryszę, czyli ochronę: dogadywali się z urzędnikami, płacili łapówki i dawali bezpieczeństwo od innych szajek. Kasa z łapówek płynęła w górę, aż do najważniejszych osób w państwie.

DZ Gruzja
Ilustracja: Małgorzata Suwała

Gruzińskie wory w zakonie pasożytowały na tym aliansie. Nigdy nie przejmowali całego biznesu. Zależało im tylko na tym, by go kontrolować – tłumaczy Rudik.

Bo tak od teraz było po poniatiam. Błatnyje nie hańbili się pracą, już na pewno nie w handlu, bo nim gardzili najbardziej. Zgodnie z zasadami można było sprzedać tylko co, co się ukradło, w innym wypadku stawało się barygą, człowiekiem, który nie zasługuje na szacunek.

Starsze pokolenie worów w zakonie nie zgadzało się z nowymi zasadami, ale świat się zmieniał, trzeba było dostrajać się do nowej rzeczywistości. Błatnyje bronili się tym, że działali na szkodę komunistycznego państwa, czym zresztą zyskali sobie przychylność części intelektualistów. W tej walce byli po tej samej stronie.

Intelektualiści też robili kariery w kryminalnym świecie. Tak było z Dżabą Joselianim, dramaturgiem, orientalistą, doktorem literaturoznawstwa – i worem w zakonie.

 

* * *

 

Kiedy ZSRR zaczynał się rozpadać, gruzińskie wory wyczuły, że to doskonały moment na kolejną modyfikację poniatii.

Takie rzeczy dzieją się na schodkach, czyli zjazdach worów w zakonie z całej poradziecji – tłumaczy Rudik. – Pod koniec lat osiemdziesiątych Joseliani odgrywał wśród nich bardzo ważną rolę. Był na tyle silny, by móc wpłynąć na zmiany. Na schodce w Tbilisi w 1986 roku podęli decyzję, że od tego momentu wory mają prawo wchodzić w biznes i w politykę.

To wtedy zorganizowana przestępczość oficjalnie przeniknęła do struktur państwowych i zaczęła się Gruzja mafijna. Te wory, które nie godziły się z nowymi poniatiami, usunęli się w cień, choć nadal wiedli prym w więzieniach. To, co działo się na ulicy, nazywali bespredelem, burdelem i bandyterką.

Niedługo po ogłoszeniu przez Gruzję niepodległości w 1991 roku, Dżaba Joseliani zasiadł w parlamencie. Podejmował najważniejsze decyzje w kraju. Był jednym z tych, którzy zaprosili Eduarda Szewardnadzego, byłego ministra spraw zagranicznych ZSRR, do objęcia fotelu prezydenta, a potem na równi z nim zarządzał państwem. Obiecali społeczeństwu, że zrobią z Gruzji drugą Szwajcarię.

Joseliani zaczął prywatyzować na szeroką skalę podupadłe zakłady pracy. Bogacił się w zawrotnym tempie.

Gdy Gruzją targały wojny – separatystyczne regiony Abchazji i Osetii Południowej dążyły do secesji – Joseliani założył swoją organizację paramilitarną. Nazywali się Mchedrioni, Jeźdźcy. Sterroryzowali cały kraj. Gwałcili, grabili, porywali ludzi, handlowali narkotykami i bronią, zabijali, kogo popadnie i nie ponosili za to żadnej odpowiedzialności. Gruzja stała się państwem upadłym.

Zamrozili kraj. Nikt tu nie chciał inwestować, nikt nawet nie chciał przyjeżdżać, bo to było niebezpiecznie – wspomina Rudik. – Z tego, co zapodał nam Joseliani, nie możemy wygrzebać się do dziś.

Rudik miał wtedy dwanaście lat i pamięta to doskonale. Chleb sprzedawano na kartki, a żeby go dostać, trzeba było odstać swoje w długich kolejkach. Wodę i gaz włączali na dwie godzinny dziennie. Prąd – podobnie. Ludzie się cieszyli, kiedy w bloku ktoś umarł, bo to znaczyło, że światło będzie przez tydzień. Prądu wcale nie brakowało: Szewardnadze i Joseliani po prostu sprzedawali go Turcji.

Ale i tak Dżaba stał się szefem gruzińskiej ulicy. Obrósł w legendę. Rudikowi też to imponowało. Krok po kroku zatapiał się w tym świecie i marzył, że kiedyś zostanie worem w zakonie, jak Dżaba. To wtedy nadali mu poganiało, ksywę. Chłopaki nazywali go po holenderskim piłkarzu, którym się fascynował.

Pierwszą broń dostał, kiedy miał trzynaście lat. To był pocztowy nagant, rewolwer. Strzelał już wcześniej, ale to na nim szlifował swoje umiejętności. Potem od znajomego policjanta kupił makarowa. Do dwudziestego roku życia miał wiele gnatów. Kręciły go tak, jak kręcił go bandycki świat. Aż wpadł w tarapaty.

Kończyłem wtedy studia prawnicze, miałem dwadzieścia jeden lat. Podczas jednej z bójek raniłem kogoś nożem, sam też dostałem, ale ten chłopak chyba mocniej. Ukrywałem się, bo szukała mnie policja. Kumple przekazali, że chcą łapówkę, pięć tysięcy dolarów. Nie zamierzałem płacić. To nie po poniatiam, no i moja rodzina siedziała wysoko w strukturach.

Bliscy zdecydowali, że trzeba go ratować. Załatwili mu stołek pomocnika śledczego do spraw wyjątkowego znaczenia w Służbie Bezpieczeństwa Gruzji. Przesiedział na nim kilka miesięcy, po czym dostał przeniesienie do prokuratury. Stał się zastępcą prokuratora rejonu Vake-Saburtalo.

Byłem dobry w mojej pracy, bo znałem wszystkich bandytów. Nikt z kolegów nie miał do mnie pretensji, bo lata dziewięćdziesiąte to był czas, kiedy kryminał i struktury państwowe były dokładnie tym samym – wspomina.

Jako zastępca prokuratora odwiedzał tbiliskie więzienia. Podczas jednej z takich wizyt – był 2002 rok – jeden z worów urządził sobie urodziny, a zaproszeni goście weszli do budynku z bronią i pijani zaczęli strzelać dla wiwatu w powietrze. Nikt nie zginął, sprawę zamieciono pod dywan. Urodziny – rzecz święta.

Miałem okazję wejść do celi wora w zakonie. To w zasadzie był apartament, do którego potrzebne było zaproszenie, strażnicy więzienni nie mieli tam wstępu. Pierwsze pomieszczenie to była poczekalnia, w drugim był gabinet, w trzecim – sypialnia, do której zapraszał kurwy. To było normą. Nikt się nie dziwił. Ja też nie.

 

* * *

 

W grudniu 2003 roku Rudik miał zdać egzamin, po którym czekał go awans do prokuratury generalnej. Załatwił mu to jego szef, bo widział w nim zdolnego młodego człowieka z perspektywami. No i syna kolegi.

Tyle że przed listopadowymi wyborami parlamentarnymi w Gruzji zaczęło wrzeć.

Ludzie gadali o jakieś rewolucji, wychodzili na ulice, protestowali. Patrzyłem na to jak na niepoważny zryw maminsynków – wspomina Rudik – Zresztą na ich czele stał Misza Saakaszwili, znałem go, bo pracował u Szewardnadzego, ale nie szanowałem. Ot, chłopak w krótkich spodenkach, który kopie w piłkę. Nie był nasz, nie żył po poniatiam. Śmialiśmy się z niego i tej wydumanej rewolucji.

Ale ta stała się faktem. Dżaba Joseliani zmarł na początku 2003 roku, jako ważnego polityka żegnał go z honorami patriarcha Gruzji. A jesienią od władzy odejść musiał Eduard Szewardnadze. To wydarzenie przeszło do historii jako rewolucja róż.

Na początku 2004 roku nowym prezydentem został Saakaszwili. Głosujący w wyborach Gruzini i Gruzinki dali mu duży kredyt zaufania – 95 procent głosów. W zamian on dał wszystkim nadzieję: obiecał, że zrobi z Gruzji Europę. Tym razem naprawdę.

Zaczął od aresztowań. Wsadzał do więzień skorumpowanych urzędników i konfiskował ich majątek. Zwolnił szesnaście tysięcy policjantów, zlikwidował drogówkę i akademię policyjną. Dla nowych rekrutów przygotował dwumiesięczne szkolenia, dał im wyższe pensje i zbudował komisariaty – całe ze szkła. W nowej Gruzji wszystko miało być transparentne.

Postawił sprawę jasno: zero tolerancji dla korupcji i zorganizowanej przestępczości. Więzienia zaczęły pękać w szwach. System penitencjarny wymagał szybkich i radykalnych reform. Tak trafił na Rudika – po rewolucji zmienił się układ, więc nie poszedł do prokuratury generalnej i dostał pracę w departamencie finansowym ministerstwa sprawiedliwości, gdzie walczył z korupcją. – Misza zadzwonił i zapytał, czy boję się kryminału.

Nie bał się. Znał ich doskonale. Mówili tym samym językiem.

Tak w 2005 roku został szefem najostrzejszego więzienia w całej Gruzji – „siódemki” w Ortaczali, dzielnicy Tbilisi. Miał prawie dwadzieścia pięć lat, za osadzonych czterdziestu worów w zakonie i wiarę, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Zaczął od weryfikacji kadr. Zwolnił osiemdziesiąt procent – wszystkich poukładanych z półświatkiem. Reszcie i nowym podniósł pensje o trzysta procent. Wdrażał reformy.

Wzorowaliśmy się na amerykańskim RICO, federalnej ustawie o wymuszeniach i zorganizowanych grupach przestępczych, i na włoskim prawie antymafijnym, tyle że musieliśmy je dostosować do naszych warunków.

To dopasowanie polegało między innymi na tym, że w kodeksie karnym pojawiły się nowe pojęcia: wor w zakonie, schodka, obszczak. Za bliskie związki z worowskom mirem można było trafić za kratki na osiem lat. Starczyło, że należało się do jakiejś przestępczej grupy.

Wor w zakonie zapytany o to, czy nim jest, musi powiedzieć prawdę. Jeśli się nie przyzna, swoi go zabiją. A jeśli się przyzna,to od dwa tysiące piątego roku trafia się za to do pudła nawet na piętnaście lat – mówi Rudik.

Wielu z nich wyjechało z kraju i do dziś nie wróciło, bo prawo nadal działa. Więzienia zapełniały się w zawrotnym tempie. Pod koniec prezydentury Szewardnadzego osadzonych było sześć tysięcy osób. Kiedy w 2013 roku Saakaszwili oddawał władzę, za kratami siedziało ponad cztery razy więcej.

W 2007 roku, kiedy Rudik kończył pierwszą kadencję szefowania w „siódemce”, ogłosił, że Gruzja rozprawiła się ze zorganizowaną przestępczością i na wolności nie ma już żadnego wora w zakonie.

Po pierwszej turze w więzieniu trafił do Ministerstwa Obrony, potem pojechał na misję do Afganistanu i Iraku. Walczył też w wojnie z Rosją o Południową Osetię w 2008 roku. W 2010 wrócił na kolejną kadencję do „siódemki”.

 

* * *

 

W innym tbiliskim więzieniu, Gldani, od roku siedział już wtedy Wachtang Maisaia, dyplomata, były doradca gruzińskiej misji w NATO. Saakaszwili oskarżał go o szpiegostwo na rzecz Rosji, Słowacji i Niemiec. Skazano go na 20 lat.

Mieliśmy trzydzieści łóżek na sto dwadzieścia osób – wspomina. – Jako więźnia politycznego posadzili mnie z nasiedkami, czyli donosicielami. Prowokowali, zastraszali, chcieli, żebym wpłacił pieniądze na obszczak. Gdybym to zrobił, dorzuciliby mi osiem lat za przynależność do półświatka.

W młodości Maisaia też przeszedł akademię ulicy, doskonale znał fienię i umiał żyć po poniatiam. Wiedział, jak przetrwać w więzieniu, ale nie uchroniło go to od wszystkiego – w karty przegrał dom i samochód. Ten ostatni odegrał potem w szachy.

Jedzenie było podłe i często przeterminowane, ale w środy i soboty, kiedy przyjeżdżała kuchnia cerkiewna, jedli lobio, gęstą zupę z fasoli. Czekali na te dni. Ale nie wszyscy dostawali lepsze jedzenie. Nie mieli do niego prawa pietuchi, czyli koguty, najniższa kasta, więzienni niedotykalni. Nie można było z nimi rozmawiać, podawać ręki, nawet na nich patrzeć. Dla rozpoznania nosili na ramieniu przewiązaną białą przepaskę. Wykonywali najbrudniejsze prace i nie mieli prawa jeść przy stole.

Jedną z kar, którą służby więzienne stosowały, było wrzucenie kogoś do pietusznika – wspomina Maisaia – To był koniec. Po pierwsze dlatego, że mogli cię zaruchać na śmierć, a jeśli tego nie zrobili, to i tak ten, który tam trafiał, sam stawał się pietuchom.

Kiedy Maisaia ogłosił głodówkę – bo nie zgadzał się z wyrokiem – do celi wpadł więzienny specnaz i zaczął bić, walić pałami. Złamali mu trzy żebra, do tego ktoś uderzył go kastetem w głowę. Padł. Lekarz stwierdził zgon i pietuchi wynieśli go do kostnicy.

Szef więzienia, ksywka Kiler, zadzwonił do Saakaszwilego z informacją, że mogą być kłopoty. Prezydent kazał osadzonego ożywić, „obojętnie jakim sposobem”.

Ocknąłem się w kostnicy, cały zakrwawiony, z kartką na palcu u nogi, którą wiesza się zmarłym. Potem był jakiś szum, przyszli jacyś ludzie i wywieźli mnie stamtąd. Pamiętam, że w którymś momencie weszło dwóch mężczyzn w dżinsach, białych kitlach, z maskami na twarzach. Mieli ze sobą apteczkę z amerykańską flagą. Jeden wyciągnął z brązowego woreczka ampułkę i coś mi wstrzyknął. Byłem pewien, że chcą mnie dobić. Potem wyszli. Nie odezwali się ani słowem.

Kiedy doszedł do siebie, wrócił do głodówki i napisał skargę. Kiler chciał, by ją wycofał. Maisaia posłał go nachuj. Mówi, że głodował sześćdziesiąt dni.

Później na zonie spotkał się z Rudikem. Na oczach innych osadzonych Rudik stanął przed nim na baczność i oddał mu salut. To mu pomogło, zdobył poważanie i współwięźniowie zaczęli nazywać go „generałem”. Z czasem smotriaszczij podarował mu worowskije cziotki, więzienny różaniec, którym może posługiwać się tylko ktoś, kto cieszy się szacunkiem. Maisaia nosi je przy sobie do dziś. Jak talizman.

Ale Rudika wezwali na dywanik.

Oddałem cześć wyższemu rangą wojskowemu, do którego zawsze miałem szacunek – mówi dziś. – Mogli mnie za to zwolnić, ale dali spokój.

W 2012 roku Gruzja była czwartym krajem na świecie pod względem liczby osadzonych per capita – i w pierwszym w obszarze postsowieckim. Ale ekipa Saakaszwilego, w tym Rudik, planowała kolejne etapy reformy. Chodziło o zaprowadzenie w więzieniach modelu skandynawskiego: miał ruszyć program resocjalizacji, przepustek do domów (osadzonych miał śledzić GPS, spotkania z psychologami.

Ale wtedy do sieci wyciekły filmy, na których strażnicy więzienni gwałcili osadzonego szczotką do kibla.

W Gruzji znowu zawrzało. Wszyscy zobaczyli, jak dzielni kai biczi, symbole honoru i niezależności od władzy, byli poniżani w najpodlejszy sposób. Do ataku ruszyły też organizacje pozarządowe działające na rzecz praw człowieka. Saakaszwili nie miał już w zasadzie szans na wygraną w zbliżających się wyborach.

Popełniliśmy masę błędów – mówi Rudik. – Byliśmy młodzi, za młodzi. Tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, jak się zabrać za rządzenie. Dostaliśmy państwo, którym kierował kryminał. Do naprawy było wszystko. Reformy były konieczne, ale może rzeczywiście podeszliśmy do tego zbyt brutalnie. Zaczęliśmy gwiazdorzyć. Nie rozumieliśmy chyba, że przyjdzie nam za to słono zapłacić.

 

* * *

 

W 2012 roku partia Saakaszwilego przegrała wybory. Do władzy doszło Gruzińskie Marzenie, partia rosyjskiego oligarchy gruzińskiego pochodzenia, Bidziny Iwaniszwilego.

Swoje wejście do polityki zapowiedział listem do narodu, w którym wyjaśniał, że chce odsunąć od władzy zamordystów ze Zjednoczonego Ruchu Narodowego. Nikt go wtedy nie znał. Dziennikarze nie byli w stanie znaleźć jego zdjęć ani żadnych nagrań, na których byłby widoczny. Nie słyszeli jego głosu. Ale wszyscy znali jego nazwisko. Widywali je od lat – to tu, to tam.

Iwaniszwili wybudował największą cerkiew w Tbilisi.

Iwaniszwili wyremontował kilka mniejszych.

Iwaniszwili wypłacał stypendia artystom.

Iwaniszwili kupił samochody dla policji.

Iwaniszwili dotował państwowy budżet i wypłacał pensje urzędnikom oraz organom bezpieczeństwa. Jak to robił? Zwyczajnie: wysyłał im pieniądze i były.

Rudik też je dostawał. W 2003 roku jego wypłata wynosiła 150 lari, czyli równowartość nieco ponad 200 złotych, ale brał w kopercie jeszcze dodatkowe 300 dolarów.

Mówiliśmy na nie „sorosowe”, bo wtedy fundacja Sorosa aktywnie działała w Gruzji, ale one były od Bidziny. Wiedzieliśmy o tym – mówi Rudik.

Ale najbardziej Iwaniszwili zasłynął w rodzinnej wsi, w Czortwili. Każde domostwo dostało od niego nowy dach – z falistej, kolorowej blachy, a w Gruzji to rarytas. Pomagał też nowożeńcom, dawał im na start po tysiąc dolarów, lodówkę i piekarnik. Ulica mówiła, że przy Iwaniszwilim cała Gruzja będzie jak Czortwila. A on, skoro ma tyle pieniędzy, nie będzie kradł.

Iwaniszwili działa zgodnie z poniatiami – tłumaczy Rudik. – Choć mówi, że jest niewierzący, to na pierwszym miejscu stawia cerkiew i się z nią układa. Ma pieniądze, to się nimi dzieli. Nie pożycza, tylko daje.

Iwaniszwili do wielkich pieniędzy doszedł w Rosji: w latach dziewięćdziesiątych został udziałowcem Gazpromu. Jest pragmatykiem, nie idealistą. I nie lubi rozgłosu, nie zgadza się na wywiady, rzadko pokazuje się publicznie. Zarządza z tylnego siedzenia. Mówi się, że tak uśpił czujność Saakaszwilego i jego zaplecza. Nie widzieli w nim polityka.

Rudik uważa, że Iwaniszwili dogadał się nie tylko z Cerkwią. Z kryminałem też musiał.

Jeszcze kiedy byłem w strukturach, w dwa tysiące jedenastym, zdobyliśmy nagranie ze spotkania dzisiejszego mera Tbilisi i jednego z głównych polityków rządzącej partii z pięcioma worami w zakonie. Moim zdaniem dobili wtedy targu. A kiedy doszli do władzy, ogłosili amnestię i większość worów wyszła na wolność – mówi Rudik.

Dziś na świecie jest około 840 worów w zakonie. 460 z nich to Gruzini. Żaden z nich nie mieszka w Gruzji, ale to nie znaczy, że nie ma na nią wpływu. Zbliżają się wybory parlamentarne, a kryminał to jakieś 5 procent głosów. Rudik wie, że jeśli wory zdecydują, by więźniowie oddawali głos na partię Iwaniszwilego – nikt się nie wyłamie.

 

* * *

 

Rudik mówi, że siedział w więzieniu, które sam wymyślił.

Przez dziewięć miesięcy trzymali go w celi samego. Szare ściany, telewizor, pięć kroków na trzy, stół, leżanka, toaleta i kamera, która pracowała całą dobę. Raz dziennie trzy kwadranse spaceru. Co drugi dzień ciepły prysznic. I cisza.

Chcieli, żeby sprzedał kolegę. Mówi, że się nie dał. – Nikt nie miał prawa się do mnie odezwać. Przez dziewięć miesięcy nie pozwolono mi zadzwonić do matki. Robili wszystko, żeby mnie złamać.

Wiedział, co powinien zrobić, żeby przetrwać. Po pierwsze: ustalił sobie rutynę. Pobudka o ósmej, modlitwa, obchód, śniadanie – parszywe, ale brał, co dawali. Potem spacer, ćwiczenia, prysznic – zbudował sobie w celi taki prowizoryczny, z zimną wodą. Obiad, telewizja albo książka, kolacja, modlitwa, sen.

Czasem przychodził do niego szef więzienia i mówił, że dobrze mu tak, teraz ich kolej. Czasem ktoś prowokował. Ale nie bili.

Oczekiwał długiego wyroku. Był pewien, że dadzą mu piętnaście lat. Żeby nie zwariować, myślał o córce i o tym, że nie może przynieść jej wstydu. Załapał się na amnestię. Resztę wyroku zmienili na zawieszenie, grzywnę i dodali zakaz posiadania broni przez sześć lat.

Ma teraz dwa cele: odsunąć Iwaniszwilego od władzy i wrócić do służb. Ale to wydaje się coraz trudniejsze.

Kiedy zaczynał pracę w więzieniu, usłyszał od worów, że powinien się dobrze zastanowić, co robi. Jesteś młody, mówili mu, teraz jest wasz czas, ale to się zmieni, wrócimy. Nie wierzył. Był pijany władzą.

Myśleliśmy, że ich kontrolujemy, ale to oni kontrolowali nas – mówi. – Oni znów tu są. Tyle że teraz nie stoją w bramach i nie kradną kurtek z przechodniów, ale mają korporacje, najlepszych prawników, modne ciuchy, zachodnie wykształcenie. Siedzą wysoko, przy władzy. Znów są kai biczi.

Jego zdaniem Bidzina Iwaniszwili pełni w Gruzji funkcję smotriaszczego. Nie może działać bez kryszy. Ma ją, w Moskwie, i rządzi po ich poniatiam.

Od poddanych wymaga bezwzględniej lojalności i oddania. Wódz jest jeden i tylko on może podejmować decyzje – opowiada Rudik. – Pod jego dowodzeniem niczego nie możesz być pewien, masz być w ciągłym lęku o swoje jutro. Polityków przestawia jak pionki na szachownicy. Nagradza i karze, daje i odbiera. To widać w roszadach, które przeprowadza w partii.

Chociaż tajemnicą poliszynela było, że wszystkie najważniejsze decyzje w kraju i tak podejmował sam z tylnego fotela, to w grudniu 2023 r. ogłosił swój „powrót” do aktywnej polityki. Oficjalnie by „uchronić urzędników od ludzkich pokus” – od razu odwołał premiera, wokół którego wybuchało za dużo skandali korupcyjnych.

Iwaniszwili wrócił też dlatego, że zbliżają się wybory parlamentarne. Chce je wygrać, ale żeby to sobie zapewnić, musi pousuwać przeszkody, czyli tych, którzy patrzą na ręce i rozliczają: organizacje pozarządowe oraz wolne media. To w nich Gruzińskie Marzenie wymierzyło nowe prawo – ustawę o tak zwanych zagranicznych agentach, która wejdzie w życie jeszcze tego lata. Na jej mocy wszystkie organizacje chociaż w dwudziestu procentach finansowane przez zagraniczne podmioty, Ministerstwo Sprawiedliwości wpisze na listę agentur.

To samo zrobił w 2012 roku w Rosji Władimir Putin – to był krok na drodze do likwidacji swobód obywatelskich i wolności słowa.

Zachód szykuje się do nałożenia sankcji na Iwaniszwilego, a także polityków, którzy poparli nowe prawo i członków ich rodzin. Tylko że patron Gruzji przed tym też się zabezpieczył – wprowadził przepisy o spółkach zarejestrowanych w rajach podatkowych: jeszcze tego lata będzie można przenieść do Gruzji kapitał z takich spółek i nie zapłacić podatku. Skorzystać na tym będą mogli nie tylko bogaci Gruzini, ale też inni oligarchowie objęci sankcjami chcący skorzystać z tej furtki.

Będą do nas płynąć podejrzane pieniądze zarówno naszego władcy, jak i jego kolegów oligarchów. A cały cywilizowany świat straci do nas zaufanie – mówi Rudik. – Dzięki nim już za chwilę Gruzja stanie się pralnią brudnych pieniędzy.

Iwaniszwili działa na dwa fronty: z jednej strony obiecuje, że Gruzja do 2030 roku wejdzie do Unii Europejskiej, ale z drugiej robi wszystko, by to się nie wydarzyło. – Zachód nie jest mu potrzebny – tłumaczy Rudik. – Tam są jakieś prawa człowieka, jakaś demokracja, sądy, zasady, których trzeba przestrzegać, a to wszystko przeszkadza w realizowaniu jego interesów, które przecież nie są zbieżne z interesami państwa. Zachód za mocno patrzy na ręce. Rosja i Chiny tego nie robią, więc społeczeństwu obiecuje Zachód, ale układa się ze Wschodem.

Ale za to pozwala ludziom protestować. Daje iluzję wolności, wyboru, społeczeństwa obywatelskiego. Obiecał to przecież w 2012 roku, kiedy dochodził do władzy – że gruzińska demokracja zadziwi świat.

Wtedy, po wielu latach, znów można było usłyszeć na ulicach zakazany jeszcze niedawno worowskoj szansonre, piosenki więzienne. Wtedy dawni policjanci, którzy po reformach Saakaszwilego przesiedli się do taksówek, krzyczeli przez otwarte okna „dawbrundit”! „Wróciliśmy”!

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Stasia Budzisz i Aneta Strzemżalska

Stasia Budzisz – reporterka specjalizująca się w Kaukazie i Europie Wschodniej. Autorka książek reporterskich: „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach” oraz „Welewetka. Jak znikają Kaszuby”. Współpracuje m.in. z OKO.press, Krytyką Polityczną i Nową Europą Wschodnią.

Aneta Strzemżalska – pracowniczka naukowa Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. Od kilkunastu lat prowadzi badania terenowe w regionie Kaukazu.