Ilustracja: Michał Bednarski

Khmer boksuje się ze sobą

Bokserzy z Kambodży wychodząc do ringu reprezentują wielowiekową tradycję i honor całego kraju. Ale czasami biją się przede wszystkim z własnymi kompleksami.
Autor
Mateusz Mękarski

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Potężny prawy sierpowy posyła zawodnika z Chin na liny. Od razu kontruje frontalnym kopnięciem, którym chce odepchnąć skracającego dystans reprezentanta Kambodży, próbuje złapać oddech. Bezskutecznie – sekundę później obaj chwytają się za głowy i zawzięcie atakują kolanami.

Publiczność klaszcze, słychać okrzyki zachwytu, niektórzy wstają z miejsc. Bo oto po rozerwaniu klinczu zawodnik z Kambodży trafia przeciwnika czystą kombinacją w głowę. Chińczyk słabnie. Ratuje go koniec rundy.

Gong obwieszczający minutową przerwę ucina też instrumenty. Muzycy grają na bębnach i oboju, są ubrani na biało, schowani nieco z tyłu, ale za to stoją na podwyższeniu, widać ich z każdego miejsca wokół ringu. Teraz milkną, ale cisza trwa tylko kilka sekund, gdy z głośników zaczyna dudnić techno, a wielkie telebimy pokazują powtórki najlepszych akcji.

Zawodnicy siedzą na stołkach w swoich narożnikach, biorą szybkie, nerwowe łyki wody, sekundanci wachlują ich ręcznikami. Trenerzy energicznie tłumaczą, jakie kombinacje mają wyprowadzać, gestykulując wszystkimi kończynami jednocześnie. Lewy, prawy, wysokie kopnięcie! W klinczu więcej kolan, trzeba to wygrać, musi być nokaut!

Na moment znów zapada cisza, trenerzy wyskakują z ringu, wykrzykując ostatnie polecenia, jakby jeszcze o czymś zapomnieli.

Gong, następna runda.

Zaczynają dosyć zachowawczo, ale zawodnik z Kambodży poczuł już krew, nie zamierza odpuścić. Atakuje pięściami, wyprowadza niskie kopnięcia, Chińczyk chowa się za podwójną gardą i znów próbuje przetrwać.

Dostaje, w korpus, w głowę, publiczność podrywa się z miejsc i wiwatuje, teraz w ruch idą łokcie, jeden z nich dosięga skroni i Chińczyk leci na deski. To już nie krzyk, to skowyt rozdziera nocne niebo, któremu wszyscy zebrani obwieszczają, że wygrał faworyt kibiców. Chińczyk próbuje się podnieść, ale sędzia przerywa walkę, to koniec.

Khmer wkłada przez głowę przewiązaną niczym chustę flagę Kambodży. Wznosi ręce w geście zwycięstwa. Dziękuje wszystkim przybyłym i odwraca się po kolei w każdą z czterech stron ringu: nikt nie powinien oglądać tylko jego pleców, to kwestia szacunku.

Dzisiejszy sukces smakuje jeszcze lepiej niż zwykle, bo zawodnicy z Kambodży podejmują mocną ekipę kickbokserów z Chin, a wśród gości zaproszonych na galę są oficjele z obu krajów. Lokalizacja jest również nobilitująca: walki odbywają się na otwartej arenie rozstawionej na dziedzińcu kompleksu świątyń Angkor, klejnotu w koronie niegdysiejszego Imperium Khmerów i najważniejszego zabytku współczesnej Kambodży, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wygrana w takim miejscu jest zwycięstwem totalnym, triumfem w walce o honor całego kraju.

I gdyby jakiś przypadkowy kibic uznał, że przebieg pojedynku przypomina mu boks tajski, na który turyści w Bangkoku chadzają po kolacji dla zabicia czasu, nie pomyliłby się za bardzo.

Ale gdyby ten sam kibic był na tyle nierozważny, by powiedzieć to Khmerowi lub, co gorsza, zawodnikowi, mogłoby to skończyć się poważną obrazą. Bo w Kambodży istnieje tylko Kun Khmer, a Kun Khmer było pierwsze, na długo przed Muay Thai.

I nie ma znaczenia, że to o boksie tajskim słyszał cały świat, a o Kun Khmer prawie nikt.

 

* * *

 

Istniejące od IX do XV wieku Imperium Khmerów obejmowało tereny dzisiejszej Kambodży, Tajlandii, Mjanmy i części Wietnamu. W jego ówczesnej stolicy, mieście Angkor, w szczytowym momencie żyło nawet milion mieszkańców.

Nie ma zgody co do jednej przyczyny upadku Imperium. Historycy wśród powodów podają czynniki ekonomiczne, społeczne i ekologiczne, ale nie ulega wątpliwości, że koniec miał związek z wojną, a konkretnie – z wieloma wojnami, tymi toczonymi z sąsiadami, ale i tymi domowymi. To właśnie te konflikty wykształciły style walki, z których słynie współczesna Azja Południowo-Wschodnia.

W Syjamie, czyli dzisiejszej Tajlandii, pierwsze treningi walki wręcz w armii, Muay Thai, wprowadzono w ówczesnej armii w XIII wieku. W Mjanmie narodziny lokalnej odmiany, Lethwei, datuje się na XII wiek. W Kambodzy bokator (w dosłownym tłumaczeniu: „tłuczenie lwa”), czyli styl walki z bronią i bez broni, zainspirowany legendą o wojowniku, który miał zabić króla dżungli gołymi rękoma, według historyków ma swoje źródła już w I wieku naszej ery, czyli jest najstarszym stylem wśród tej trójki.

DZ Kambodza
Autorka ilustracji: Małgorzata Suwała

Dzisiejsze Kun Khmer, Muay Thai i Lethwei są do siebie bardzo podobne i wszystkie jednakowo brutalne. Walki toczą się na stojąco, dozwolone są ciosy wyprowadzane pięściami i łokciami, stopami, piszczelami i kolanami. Atakować można każdą część ciała, ceniony jest klincz, czyli zwarcie po chwyceniu głowy lub karku przeciwnika, w którym walczy się głównie łokciami i kolanami. Można również przewracać, ale wówczas walka jest przerywana i wznawiana, kiedy powalony zawodnik stanie na nogi.

Spośród trzech stylów najgorszą sławą cieszy się Lethwei, w którym dozwolone są uderzenia głową, zakazane w niemal wszystkich formułach sportów walki, a także zwyczaj dawania oszołomionym po ciosach zawodnikom dodatkowego czasu na dojście do siebie, przez co w jednej walce ten sam sportowiec może być nokautowany wiele razy.

Zawodnicy Kun Khmer, Muay Thai i Lethwei łamią sobie nosy, szczęki, ręce i nogi. Od ciosów łokciami ich skóra pęka jak cięta brzytwą. Wstrząśnienia mózgu po ciężkim nokaucie są tu na porządku dziennym.

Piszczele przygotowuje się specjalnymi wałkami, które mają je utwardzać. W przeszłości kopano w drzewa bananowca, które były wystarczająco twarde, by stawić opór i stępić czucie w zakończeniach nerwowych, ale wystarczająco miękkie, by nie uszkodzić nogi. Obecnie zamieniono je na twarde worki treningowe.

W klasycznym boksie często przechodzi się na sportową emeryturę z rekordem wynoszącym pięćdziesiąt, czasami nawet trzydzieści zawodowych walk. Ale w Kambodży brak innych perspektyw i bardzo niskie zarobki sprawiają, że młodzi Khmerzy są gotowi walczyć do upadłego. Trzysta zawodowych walk przed trzydziestką nikogo tu nie dziwi.

 

* * *

 

Somnang ma cienki wąsik i meszek na brodzie. Jest niski, dobrze zbudowany, ale nie napakowany – chociaż jego umięśnione uda wyglądają, jakby należały do kogoś innego, znacznie większego. Podobnie zresztą piszczele, ozdobione kolorową mozaiką siniaków w różnych stadiach gojenia. Efektu dopełniają liczne blizny na twarzy i lekko krzywy, spłaszczony nos.

Poproszony o zapozowanie do zdjęcia, zaciska pięści, trzyma bokserską gardę – jakby to szło za moment na plakat. Somnang w życiu postawił na walkę i tak chce być portretowany. Od rówieśników z takimi samymi planami różni go jednak to, że jest już na sportowej emeryturze. Chociaż ma dopiero dwadzieścia trzy lata.

Muay Thai jest kambodżańskie, Tajowie je ukradli – mówi z poważną miną, popijając kawę przy stoliku kawiarni na parterze klubu sportowego Kingdom Fight Gym, w którym prowadzi treningi – Wszyscy doskonale wiedzą, że pierwszy był bokator i każdy powinien o tym pamiętać.

Nie denerwuje się, stwierdza prosty fakt. Nie podoba mu się, że świat patrzy na sporty walki w całym regionie wyłącznie przez pryzmat Tajlandii, a zapomina o Kambodży i Mjanmie.

Jego rodzice nie pochwalali treningów, na które chodził z braćmi, odkąd skończył dwanaście lat. Uważali, że to zbyt brutalny sport, a do tego budzi złe skojarzenia, bo to rozrywka dla tak zwanych „ciemnoskórych” Khmerów – czyli klasy robotniczej, pracowników fizycznych, rolników. Dawniej zawodnicy bardzo często pochodzili z terenów rolniczych; poza sezonem upraw biedowali, szukali dodatkowych źródeł zarobku, a jednym z nich były walki za pieniądze. Wypłaty były marne, ale bić mógł się każdy, bez wyjątku, liczyły się tylko umiejętności w ringu.

Somnang wspomina, że jego bracia na początku byli lepsi od niego. Przez pierwsze trzy lata nie wygrał żadnego pojedynku. Wątpił, czy powinien dalej trenować. Ale najstarszy brat uznał, że trzeba zmienić klub na lepszy. Poskutkowało. Szybko zwrócił uwagę nowego trenera, który w końcu uznał, że przyszedł czas, aby szesnastoletni Somnang zadebiutował jako zawodowiec.

Doskonale pamięta tę pierwszą walkę. Wychodził na ring sparaliżowany strachem. Był przygotowany do starcia w kategorii 48 kilogramów, ale organizatorzy nie mogli znaleźć właściwego przeciwnika, więc walczył z chłopakiem, który ważył 51 kilo. Był starszy i większy, ale Somnang już w drugiej rundzie pokonał go przez nokaut po ciosach kolanami w klinczu.

Drugą walkę też pamięta. Znowu bił się z większym przeciwnikiem, też kolana w klinczu, trzecia runda.

Dzisiaj ma na koncie pokaźny rekord trzydziestu siedmiu zawodowych walk, w tym passę dwudziestu wygranych z rzędu. Pauzował ponad rok przez złamany nos, potem przez kontuzję nogi, ale kiedy tylko doszedł do siebie, wrócił na ring.

Tylko że zaczęło się to z lewą nogą. Najpierw dokuczała mu tylko przy rozciąganiu, potem zaczęły się problemy neurologiczne. Bolało przy każdym kopnięciu, jakby raził go prąd. Myślał, że rozejdzie się po kościach. Nie rozeszło się. Jest w trakcie diagnozowania kontuzji, za badania płaci Kingdom Fight Gym. Ma szczęście, bo zwykle kluby nie finansują leczenia zawodników.

Płacimy za rachunki ze szpitala Somnanga, bo był bardzo obiecujący i mamy nadzieję, że uda się ustalić, co mu dolega. Zaoferowaliśmy mu posadę trenera w klubie, dzięki czemu nie musi szukać innej pracy. Mimo młodego wieku jest już bardzo doświadczony, świetnie radzi sobie z ludźmi, zarabia tu dwa razy więcej, niż wynosi średnia krajowa, a to około dwustu pięćdziesięciu dolarów – wylicza Kwok, współwłaściciel Kingdom Fight Gym, Holender mieszkający na stałe w Phnom Penh.

Opowiada, że do Azji Południowo-Wschodniej rzuciło go życie. Chciał trenować w Mjanmie, ale nie było tam klubów dla przyjezdnych. Kiedy trafił do Kambodży, okazało się, że tutaj jest podobnie – kluby w ogóle nie są przystosowane do przyjmowania obcokrajowców, nie oferują nowoczesnego sprzętu ani mówiącej po angielsku kadry trenerskiej.

A Kwok chciał stworzyć coś, co przypominałoby holenderskie szkoły kickboxingu, w których sam dorastał jako zawodnik. Takie, w których dają wycisk. – Tutaj wszyscy to rozumieją, nazywają to susu, mocny trening – mówi.

Kingdom to miał być projekt społeczny, gdzie miejscowi zawodnicy i turyści mogliby się spotkać się w jednym klubie i trenować razem. – Chcieliśmy organizować dla przyjezdnych tanie noclegi, załatwiać transport i zapewniać minimum dwa treningi dziennie z doświadczoną, lokalną kadrą, która zresztą nigdy nie miała do czynienia z obcokrajowcami – tłumaczy.

To model biznesowy z Tajlandii, tam świetnie się sprawdził. Ale w Kambodży przyjezdnych jest jak na lekarstwo, wszyscy ciągną do kraju obok. A to, że do Kingdom dołączyli profesjonalni zawodnicy, było już kompletnym przypadkiem: po prostu usłyszeli, że w okolicy otworzył się dobry klub. Choć z jednym mankamentem.

Nie można tu powiedzieć, że barang, czyli obcokrajowiec, uczy Kun Khmer. Bo nie jest Khmerem. Za każdym razem, jak wspominałem, że prowadzę trening Kun Khmer, kończyło się pretensjami, że to przecież niemożliwe, bo nie jestem stąd. Przepraszałem i mówiłem, że prowadzę treningi kickboxingu i problem znikał, wszyscy przytakiwali, że świetnie, że tak już mogę mówić – wspomina Gustaf, współprowadzący Kingdom.

Jest Szwedem, zanim kilka lat temu przeprowadził się do Kambodży, zdobył mistrzowski pas organizacji walk na gołe pięści, bił się zawodowo w Niemczech. Danii, Szwecji i kilku innych krajach Europy – ale nie chce wymieniać wszystkich, bo walczył też bez zasad, na podziemnych parkingach i w opuszczonych halach, dla znanej tylko w pewnych kręgach, nie do końca legalnej organizacji.

Ma spore doświadczenie, ale w Kambodży planuje skupić się na społecznym aspekcie działania klubu. – Chcemy oferować darmowe treningi młodzieży i dzieciaków. Nakarmić ich, bo czasami nie stać ich na posiłki. Zapewnić sprzęt do treningu. Stworzyć im możliwość zawalczenia o lepsze życie – przekonuje.

Ale do tego daleka droga, bo żeby Kun Khmer było bardziej dochodowe, musi najpierw stać się bardziej popularne – nie w kraju, ale na świecie.

 

* * *

 

W Kambodży Kun Khmer jest (obok piłki nożnej) jedną z dwóch najpopularniejszych dyscyplin i ma status sportu narodowego. Ale to mozolny powrót z martwych, bo walki zostały prawie wymazane ze zbiorowej pamięci przez reżim Czerwonych Khmerów, którzy rządzili Kambodżą w latach 1975–1979.

Reżim zaliczał nauczycieli tradycyjnych sportów walki do zepsutej burżuazji – nie zapominając przy okazji o tym, że hardzi wojownicy mogli okazać się zagrożeniem dla dyktatury. Wielu doświadczonych mistrzów zostało zamordowanych. Ci, którym udało się przeżyć, uciekli, między innymi do Tajlandii. Do dziś w miejscowych klubach prawie nie ma trenerów po czterdziestce.

Po upadku Czerwonych Khmerów kultura sportu odradzała się oddolnie, zdewastowany kraj miał dużo pilniejsze wydatki niż organizacja walk dla rozrywki. Jedną z takich społecznych inicjatyw są tak zwane Pagoda Fights, czyli gale, na których biją się początkujący zawodnicy, często nastolatkowie. Pieniądze wykłada co prawda promotor, ale zazwyczaj i tak jest ich za mało, więc w ramach promocji kultury dorzucają się szefowie wiosek i inne lokalne władze. Dlatego na galach sporty walki łączą się z pokazami tradycyjnego tańca i innymi atrakcjami folklorystycznymi.

Niektóre imprezy są nawet transmitowane w telewizji, za co również odpowiadają szukający nowych talentów promotorzy, którzy niechętnie im płacą. Zdarza się nawet, że młodzi biją się za darmo, tylko po to, by zaprezentować swoje umiejętności i pokazać się szerszej publice. Mikre wypłaty pokrywają najwyżej dojazd, innym razem zostaje w kieszeni kilka rieli, ale w żadnym wypadku nie ma mowy o sztywnych stawkach czy kontraktach gwarantujących kolejne walki. A do tego po zarobki zawodników ręce wyciągają trenerzy, kluby, promotorzy, stadiony i areny, w których odbywają się gale. Po takim podziale zostaje niewiele.

Dlatego zawodnicy biorą walki nawet co tydzień, a trenerzy jeszcze ich do tego dopingują. Póki mogą się bić, niech się biją, korzystają na tym wszyscy.

Kontrakty dla kanałów telewizyjnych zawierają co prawda zapisy o ubezpieczeniu, ale często okazuje się, że nie pokrywa ono uszczerbków nawet w najbardziej oczywisty sposób wynikających z przebiegu walki. A przecież nikt nikomu nie daje forów, nikt się nie lituje nad przeciwnikiem wychodzącym do walki z poważną kontuzją, każdy walczy o własne przetrwanie.

Trenerzy dwoją się i troją, żeby wystawiać swoich najlepszych podopiecznych, bo tylko oni mają szansę zostać zauważeni przez ludzi, którzy mogą dać im karierę. A dopiero walki na wyższym poziomie, w tym o pasy mistrzowskie, transmitowane w państwowej telewizji i w kilku innych największych kanałach, gwarantują pieniądze zarówno klubom, jak i samym trenerom. Dlatego promotorom się nie odmawia. Do tych, którzy odmawiają, nikt już nie dzwoni.

Telewizja gwarantuje rozpoznawalność, pieniądze i wyjazdy, najczęściej do Tajlandii. Na stole pojawiają się wtedy kolejne umowy, już nie tylko z telewizją, ale i ze sponsorami.

Kiedy Somnang złamał nos, to właśnie sponsorzy uratowali go przed widmem wielu miesięcy bez zarobku, a w konsekwencji – przed długami. Płacili mu przez okres rekonwalescencji, nie musiał iść do innej pracy, mógł się skupić na zdrowiu.

Ci, którym się nie powiodło, łapią się wszystkiego. Brat Somnanga po karierze sportowej, zakończonej zresztą dość młodo, został kierowcą tuk-tuka. Jego drugi brat miał więcej szczęścia, bił się w kadrze narodowej, teraz dorabia jako trener Kun Khmer, zresztą również w Kingdom Fight Gym. Kwok chwali go za profesjonalizm i zaangażowanie. Chłopak zna też podstawy angielskiego, więc może pracować z obcokrajowcami, a to oni przynoszą do klubu najwięcej pieniędzy.

 

* * *

 

Matias jest Szwedem chilijskiego pochodzenia. Niewysoki, wysportowany, prawą rękę, szyję i gardło zdobią kolorowe tatuaże. Kozia bródka i okulary sprawiają, że wygląda nieco bardziej poważnie, ale kiedy się odezwie, od razu słychać, że aż kipi w nim entuzjazm. Mówi szybko, gestykuluje, ekscytuje się.

Jest propagatorem Kun Khmer – i sam też trenuje. Startuje nawet w lokalnych zawodach, żeby obić się trochę na amatorskim poziomie z Khmerami, a do tego pracuje jako przedstawiciel firmy Fairtex, tajskiego producenta rękawic bokserskich, z pomocą którego wspiera lokalnych zawodników jako sponsor, negocjuje dla nich walki za granicą. To w nich upatruje największej szansy na rozwój sportu.

Organizowałem już walki w Japonii, Malezji, Tajlandii, a nawet we Francji, ale za każdym razem czuję, że zależy mi na tym dużo bardziej niż Khmerom. Nie chcą się pokazywać za granicą, nie chcą ryzykować i podejmować wyzwań, boją się porażek, które przyniosą im wstyd. – Matias wydaje się nieco zrezygnowany.

Opowiada, że bardzo trudno jest myśleć o wypracowaniu międzynarodowej rozpoznawalności Kun Khmer, bo co z tego, że w Kambodży wszyscy oglądają zawodowe walki lokalnych gwiazd w telewizji, kiedy niewielu z nich chce potem wyjeżdżać promować się za granicą?

I nie chodzi tylko o same walki, tłumaczy dalej, ale też o to, że Khmerowie nie chcą wyjeżdżać do Tajlandii trenować w klubach na wyższym poziomie, bo nie lubią Tajów i wolą trenować u siebie. Kilku zawodników powiedziało mu, że nie będą trenować w klubie Muay Thai Extreme, bo ma w nazwie boks tajski. Z takimi problemami Matias spotyka się na każdym kroku.

Aż zgrzyta zębami z frustracji, gdy opowiada o jednym chłopaku. Wiązał z nim ogromne nadzieje. Wynegocjowali dla niego miejsce w Road to ONE, lidze dla młodych zawodników, których rekrutuje potem na stałe ONE Fighting Championship, największa organizacja sportów walki w Azji i prawdopodobnie najlepsza zawodowa liga sportów uderzanych na świecie.

To były długie i trudne rozmowy, pociągnął za wszystkie sznurki, pozaciągał u ludzi długi wdzięczności, żeby to dopiąć. Pierwszy kontrakt opiewał na sto tysięcy dolarów. W Kambodży to ogromne pieniądze, mała fortuna. A chłopak się wycofał, bo walczył wcześniej w Japonii, przegrał i poczuł się tak upokorzony. Tak bardzo ucierpiała jego duma, że odrzucił największą szansę swojego życia!

Sam nie wiem, może nigdy tego nie zrozumiem. To w końcu buddyjski kraj, a buddyzm naucza, żeby nie prosić o więcej, nie walczyć się za wszelką cenę o sukces, zaspokoić się tym, co się ma. – Zamyśla się na chwilę – Coraz częściej mówi się o lepszym traktowaniu zawodników, ich zdrowiu, czasie potrzebnym na regenerację, o wysokości wypłat – wymienia z nadzieją w głosie. – To wszystko pozwoli im na lepsze życie, może wreszcie wezmą los we własne ręce.

Matias i Kwok upatrują nadziei na nową tożsamość całego sportu w młodzieży, która widzi w internecie, jak trenuje się w innych krajach, błyska im po oczach złoto pasów mistrzowskich bogatych organizacji, patrzą na te tysiące przyjezdnych trenujących sporty walki w Tajlandii. To wizja świata bez kompleksów i ograniczeń, bez presji, z którą dorastali ich starsi koledzy. Może to oni wyniosą Kun Khmer na należny mu poziom, może dzięki nim zyska szacunek, który się mu po prostu należy. Może dzięki nim świat usłyszy o waleczności Khmerów.

 

* * *

 

Niechęć do współpracy z najbliższymi sąsiadami, szczególnie w kwestii sportu, uzewnętrzniła się wyraźnie w 2023 roku, kiedy Kambodża organizowała 32 Igrzyska Azji Południowo-Wschodniej.

W poprzednich latach jedną z dyscyplin nazywano Muay Thai, ale kiedy impreza odbywała się w Kambodży, nazwa została zmieniona na Kun Khmer. Zrobiła się z tego medialna burza, sportowcy z Tajlandii odmówili startu. „Nie ma co się przejmować Kambodżą i ich decyzją dotyczącą zmiany nazwy na Kun Khmer, przecież zrobili to tylko dlatego, że są organizatorami tej imprezy, a ich sport jest znany tylko w Azji Południo-Wschodniej, podczas gdy Muay Thai jest sportem olimpijskim znanym na całym świecie” – powiedział wtedy w wywiadzie Buakaw Banchamek, jedna z największych międzynarodowych gwiazd tajskiego boksu.

Kambodżańskie media społecznościowe znienawidziły Buakawa, a wojna na komentarze i obelgi trwała jeszcze kilka miesięcy. Lokalne gazety donosiły, że magnat finansowy i honorowy członek zarządu federacji bokserskiej, Oknha Srey Chanthorn, oferował pogromcy Buakawa swoją wartą 270 tysięcy dolarów willę, a internetowa celebrytka Yada Yada obiecywała pogromcy Taja w nagrodę małżeństwo.

Ostatecznie Khmerowie zdobyli 14 złotych medali, ale nie mieli okazji skrzyżować rękawic z największymi konkurentami, bo reprezentacja Tajlandii zdania nie zmieniła i nie wystartowała.

To zresztą tylko jeden z przykładów społecznych konfliktów pomiędzy krajami. W 2003 roku, kiedy gwiazda tajskiej telewizji zasugerowała, że kompleks świątyń Angkor należy do Tajlandii, a Khmerowie go sobie przywłaszczyli, wybuchły zamieszki. Khmerowie zaatakowali ambasadę Tajlandii w Phonm Penh, a następnie splądrowali i spalili wiele tajskich biznesów. Ostatecznie stosunki dyplomatyczne przywrócono, choć napięcia i wzajemna niechęć są wciąż wyczuwalne.

Ale jeśli idzie o sportowe waśnie, Tajowie już dawno temu zrozumieli coś ważnego: międzynarodowy przemysł sportów walki żąda zwycięzców, promuje tylko najlepszych z najlepszych. Dlatego dzięki ciężkiej pracy oraz otwarciu się na zagranicę, doprowadzili do jednego z najskuteczniejszych połączeń biznesu i kultury, jakie kiedykolwiek widział świat zawodowego sportu.

Boks tajski stał się niemalże synonimem walk z użyciem rąk i nóg. Kluby Muay Thai trenują swoich zawodników w Europie, Ameryce Północnej, Południowej, Australii, Azji i w niektórych krajach Afryki. To Tajowie stworzyli podwaliny holenderskiej szkoły kickboxingu, a w MMA, czyli w mieszanych sztukach walki, nie da się już walczyć nawet na podstawowym poziomie bez umiejętności walki łokciami czy kolanami, czyli techniką wywodzącą się z boksu tajskiego.

Ta globalna popularność to efekt ringowej skuteczności tajskiego boksu, który niegdyś z otwartymi ramionami przyjął zawodników spoza regionu: zachodni bokserzy podnieśli znacząco poziom dyscypliny, sami zaś trenowali nowe umiejętności pod okiem zaprawionych w boju tajskich mistrzów kopnięć, kolan i łokci.

Wygrali na tym wszyscy, bo poziom rywalizacji znacznie się podniósł, a dodatkowym efektem było też otwarcie kraju na zupełnie rekreacyjne formy treningu: ekscytujące dla turystów i dochodowe dla Tajów. Na obozy treningowe Muay Thai może dzisiaj zapisać się każdy, od zawodowców szukających sposobów na doskonalenie swojego warsztatu po szukających wrażeń amatorów. Miejsce znajdzie się dla każdego.

 

* * *

 

Khmerzy zdają się chcieć tego samego, ale chyba nie są na to jeszcze gotowi. Pokazuje to historia jednego z najlepszych zawodników Kun Khmer w historii Kambodży, Keo Rumchonga, zwanego Tygrysem z Battambang.

Rumchong ma usposobienie jowialnego wujka, ale jest też zaskakująco jak na żywą legendę nieśmiały. Blizny po ospie na jego twarzy harmonijnie komponują się z licznymi pamiątkami po walkach. Stoczył ich sto siedemdziesiąt pięć, tylko jedenaście z nich przegrał, cztery zremisował.

W Battambang nie ma zbyt wielu dobrych zawodników, z którymi mógłbym trenować – przyznaje rozbrajająco, spuszczając wzrok – W Kambodży poziom nie jest aż tak wysoki, jak się może wydawać tym, którzy nie walczyli za granicą. Brakuje dobrych bokserów do sparowania, do wielu walk przygotowywałem się sam, z pomocą ojca i kilku zaufanych sparingpartnerów. – Wzrusza ramionami, jakby jego historia mogła się przytrafić każdemu.

To bardzo rzadki przypadek, by zawodnik na tak wysokim poziomie trenował sam. Ale Rumchong nie chciał wyjeżdżać na stałe z Battambang, choć dostawał oferty ze stolicy, a nawet Tajlandii. Twierdzi, że nie chciał zostawiać rodziny, więc zbudował całe swoje skromne zaplecze treningowe tam, gdzie było mu najlepiej, czyli blisko domu. Przez dużą część kariery nie miał managera, sam kontaktował się z promotorami, negocjował, organizował walki.

Na pytanie o to, czy chciałby trenować w jednym klubie z turystami, miga się od odpowiedzi. Zasłania się tym, że teraz już właściwie nie trenuje zbyt intensywnie Kun Khmer, teraz głównie biega – dla kondycji i żeby utrzymać wagę. Ale w końcu niechętnie przyznaje, że po prostu nie ma warunków, żeby spraszać gości. Jego koledzy nie znają języków, a kluby w okolicy są zaniedbane, mają stary, rozpadający się sprzęt, nawet metody treningowe mogą wydać się niektórym przestarzałe.

Rumchong pracuje teraz jako agent nieruchomości, choć opowiada o tym zdawkowo i raczej bez przekonania. Będzie też sprzedawał rękawice Fairtex do spółki z Matiasem – tu się nieco ożywia, bo może znów mówić o sporcie.

Aha, jeszcze został policjantem, choć głównie z nazwy, pokazuje się czasami na paradach i uroczystościach, gdzie ociepla swoją popularnością wizerunek służb mundurowych. To ponoć powszechna praktyka, policja zaprasza w swoje szeregi znanych sportowców, by robili im dobry PR. Rumchong nie ma z tym problemu, uważa, że policja jest potrzebna.

Kolejną walkę planuję za kilka miesięcy, ale ma problemy z utrzymaniem wagi. Ma się bić w kategorii wagowej do 70 kilogramów, a waży 91.

Teraz moja ksywa to Fat Lion, Tłusty Lew… – śmieje się, poklepując po wydatnym brzuchu – Tygrys z Battambang gdzieś zniknął. Ale jak mam utrzymać wagę, kiedy wszyscy zapraszają mnie na obiady, wesela, imprezy rodzinne i inne uroczystości, proszą o zdjęcia, stawiają piwo? Kiedy nie trenuję, tylko jem i piję – kończy z rozbrajającym uśmiechem.

Nie wygląda, jakby chciał dalej walczyć, ale wydaje się, że nie odnalazł jeszcze nowej tożsamości poza ringiem. Żona prosi go, żeby do tego nie wracał, już starczy tych blizn.

Poproszony o zapozowanie do zdjęcia, nie przyjmuje bokserskiej pozy jak Somnang. Wręcz przeciwnie, uśmiecha się, wygłupia, wystawia język. Nabrał dystansu, bo miał odwagę, by dać się ocenić całemu światu. Lub odwrotnie – to droga na szczyt nauczyła go dystansu do świata.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Mateusz Mękarski

Fotograf i i współprowadzący kanał Globstory na YouTube. Autor reportażu książkowego „Urok. Historie z Tanzanii i Zanzibaru”. W przerwach od podróży po świecie, zajmuje się działaniami komunikacyjnymi dla organizacji pozarządowych.