Ilustracja: Artur Denys

Rap dla radykałów

Tysiące młodych Tunezyjczyków wyjechało przez lata walczyć w szeregach Państwa Islamskiego. Wbrew pozorom, w większości nie pchnęła ich jednak do tego religia.
Autorka
Dalia Mikulska

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Z wyglądu żaden z niego bojownik. Szczupła twarz, czapka z daszkiem i okulary, jakby za duże. Rapuje o dragach i imprezach, a na teledysku pokazuje w stronę kamery środkowy palec. To Emino, Don Cameleon. W dokumentach wpisano: Marouan Douiri, urodzony w 1990 roku w Manoubie, niedaleko Tunisu.

„Król tunezyjskiego rapu”, „legenda” – tak piszą o nim internauci. Dodają też „niech Allah wybaczy mu grzechy”. Choć trudno powiedzieć o które grzechy chodzi: dragi i dziewczyny, czy może raczej to, co było później.

Douiri zaczął muzykować już jako małolat, inspirowali go 2Pac i Snoop Dog. Debiutancki album „Don Cameleon” wydał rok po skończeniu pełnoletności – rapował w tunezyjskim dialekcie, czasem tylko wplatał angielskie słowa, takie jak nigga, bitch, czy motherfucker. Na teledyskach wdzięczyły się do niego dziewczyny w kusych spódniczkach. Mieszkał wtedy w kawalerce w Tunisie, palił jointy i pił alkohol, choć według islamu jest to haram, czyli zakazane.

Żył tak, jakby jutra miało nie być, aż do marca 2012 roku, kiedy razem z dwoma innymi raperami policja złapała go za posiadanie zatli, jak Tunezyjczycy nazywają haszysz. Za kratki trafiał miłośnik nieskrępowanej zabawy, a po ponad ośmiu miesiącach więzienne mury opuszczał już zupełnie ktoś inny.

Lina Ben Mhenni, tunezyjska blogerka i aktywistka, korespondowała z nim jeszcze zanim poszedł siedzieć. Kobieta opowiadała potem dziennikarzom serwisu informacyjnego Middle East Eye o przemianie, która zaszła w nim podczas odsiadki: „Zaczął wysyłać mi wiadomości krytykujące ubrania, które nosiłam i mówił, że zachowuję się nieodpowiednio. Musiałam go po tym zablokować”.

Na późniejszym procesie za znieważenie policji, Emino krzyczał: „Mam dość tego kraju, zostawiamy go wam! Dlaczego tak utrudniacie życie młodzieży?!” Po czym wyjechał na wakacje do Turcji, gdzie porzucił rap i zaczął się modlić. Nie chciał słyszeć o apelacji od wyroku, sprawy przyziemne przestały go obchodzić.

18 marca 2015 r. jego przyjaciele i fani zobaczyli na Facebooku zdjęcie Marouana już nie w bejsbolówce, ale ze zwisającą mu luźno z ramion czerwoną kefiją, czyli chustą w Polsce nazywaną często „arafatką”. Fotografię wykonano w Rakce, a w tle można było zobaczyć flagę tzw. Państwa Islamskiego.

W nieformalnej stolicy samozwańczego Kalifatu, Emino ogłosił wierność jego przywódcy, Abu Bakrowi Al Baghdadiemu. Z teledysków pełnych skąpo ubranych dziewczyn i haszyszowego dymu, dawny raper przeniósł się do świata, w którym ciała kobiet zakryte były od stóp do głów, a za palenie papierosów groziła kara chłosty.

Zszokowani fani mogli go jeszcze zobaczyć w propagandowym nagraniu Państwa Islamskiego, które miało na celu zniechęcić uchodźców do opuszczania Syrii czy Iraku. Ubrany w maskujące barwy, głowę owinął oliwkową kefiją. Miał wzrok człowieka, który wszystko już stracił.

Trzy miesiące po jego wyjeździe, Państwo Islamskie przeprowadziło w jego ojczyźnie zamach na ośrodek turystyczny w Susie: największy taki atak w historii kraju, w którym zabili 39 osób i ranili kolejnych 36. Gdy jeden z odpowiedzialnych za niego terrorystów został zastrzelony przez policję, były raper gratulował mu na Twitterze „zostania męczennikiem”.

Rok później inni dżihadyści pisali tak samo o nim, gdy zginął podczas walk w irackim Mosulu.

 

* * *

 

Emino to najsłynniejszy tunezyjski bojownik w szeregach tej organizacji, ale zdecydowanie nie jedyny. Choć nie do końca wiadomo, ilu jego rodaków zdecydowało się na podobny krok.

Według szacunków ministerstwa spraw wewnętrznych, do Syrii i Iraku wyjechało ich walczyć 3 tys. (a do Libii dodatkowe 1,5 tys.). Zdaniem ONZ–owskiego Wysokiego Komisarza ds. Praw Człowieka było ich 4 tys. Z kolei eksperci z Soufan Group – instytucji doradczej, w której skład wchodzą byli oficerowie służb wywiadowczych – jeszcze w 2015 r. szacowali liczbę rodzimych bojowników w szeregach Państwa Islamskiego i innych grup zbrojnych na 6 tys.

Te ostatnie dane oznaczałyby, że z wszystkich krajów arabskich, Tunezja jest największą eksporterką dżihadystów per capita.

Dekadę temu była pierwszym klockiem w Arabskiej Wiośnie, która przetoczyła się przez te państwa. Tunezyjczycy obalili swojego wieloletniego dyktatora Ben Alego w styczniu 2011 r., a już miesiąc później tymczasowe władze udzieliły amnestii wszystkim więźniom politycznym wtrąconym za kraty przez poprzedni reżim.

Wśród wypuszczonych na wolność 3 tys. osób, nie wszyscy zawinili jednak wyłącznie nieprawomyślną opinią.

Cele opuścili na przykład członkowie Salafickiej Grupy do spraw Kaznodziejstwa i Walki, skazani za posiadanie granatów i udział w zbrojnym buncie, w trakcie którego zginęli funkcjonariusze. Na wolności znalazło się też wielu kombatantów wojen w Afganistanie, Iraku, Jemenie, Somalii oraz Algierii – w tym Seifallah Ben Hassine, który pod pseudonimem Abu Ijad Al–Tounsi (czyli Ojciec Ijada, Tunezyjczyk) walczył u boku Osamy bin Ladena i był odpowiedzialny za werbowanie rodaków w szeregi Al Kaidy. Po wypuszczeniu z więzienia w 2011 r. założył Ansar Al Sharia: grupę, której głównym celem było zachęcanie młodych do udziału w zbrojnym dżihadzie.

W tym czasie w tysiącach meczetów przejętych przez radykałów, którzy wyrzucili z nich zbyt liberalnych ich zdaniem imamów, z kazalnic nawoływano do „pomocy syryjskim braciom w wierze”.

Podobne głosy padały ze strony nowych władz: pierwsze demokratyczne wybory wygrała islamistyczna partia Ennahda, która choć umiarkowana, to ministrem religii mianowała Noureddina El Khademiego, nazywanego „imamem dżihadu” za przemowy wygłaszane w meczecie uczęszczanym przez salafitów, a do konstytuanty wysunęła Habiba Ellouzego, otwarcie opowiadającego, że gdyby był młody, to sam wyjechałby walczyć zagranicę. Ten drugi został we wrześniu 2022 r. aresztowany przez jednostkę antyterrorystyczną, prokuratura zarzuca mu pomaganie Tunezyjczykom w zaciąganiu się do fundamentalistycznych grup zbrojnych.

Po upadku starego reżimu w służbach mundurowych zapanował chaos, więc w całym kraju swobodnie działały liczne organizacje „dobroczynne”, których prawdziwym celem była rekrutacja i organizowanie wyjazdów do Syrii, Libii czy Iraku.

W górach Atlas, na granicy z Algierią, organizowano treningi dla dżihadystów, a ówczesny rzecznik ministerstwa spraw wewnętrznych oznajmił, że to tylko młodzi ludzie, którzy uprawiają sport, więc nie ma powodu do obaw – opowiada Moez Ali, stojący na czele UTIL, Unii Niezależnych Tunezyjczyków na Rzecz Wolności, organizacji zajmującej się przeciwdziałaniem ekstremizmowi.

W 2013 roku grupa 48 tunezyjskich dzieciaków została aresztowana przez syryjskie służby, gdy próbowali nielegalnie przekroczyć granicę. Mówię o nich „dzieciaki”, bo najmłodszy miał raptem 17 lat. Tylko jeden był terrorystą, brał udział w walkach z policją przed laty. Resztę zrekrutowano manipulacją i argumentami humanitarnymi: „Syryjski reżim gwałci kobiety i zabija dzieci, musicie jechać pomagać naszym braciom i siostrom” – wyjaśnia Ali.

Rząd nie reagował w ich sprawie, więc UTIL samo ruszyło do akcji. Jego działacze wyjechali do Damaszku z matkami aresztowanych, negocjowali z przedstawicielami ministerstw spraw zagranicznych i sprawiedliwości Syrii. W końcu rząd Baszara Al–Asada zgodził się na to, by odsiadywali karę w ojczyźnie, pod warunkiem ujawnienia wszystkich informacji o osobach, które zorganizowały ich wyjazd.

To mogłoby nam pomóc rozpracować komórkę terrorystyczną, ale ze względów politycznych na układ nie zgodził się rząd Tunezji – wspomina Ali – Dwóch z tych chłopaków z powodu chorób i złych warunków umarło w syryjskim więzieniu, reszta siedzi tam do dziś.

 

* * *

 

Sidi Bouzid leży dokładnie w połowie drogi. Choć tylko na mapie: w góry Atlas, gdzie organizowano szkolenia dla dżihadystów, jedzie się teoretycznie tyle samo czasu, co na wybrzeże, jedyny region Tunezji w który inwestowały wszystkie dotychczasowe rządy, ale w praktyce ten drugi kierunek wydaje się dużo odleglejszy.

To właśnie w Sidi Bouzid, w grudniu 2010 r. podpalił się Mohamed Buazizi, zapoczątkowując tym samym Arabską Wiosnę.

26–latek pochodził z biednej rodziny, w dodatku był w połowie sierotą i po śmierci ojca musiał utrzymywać bliskich. Jeśli więc w ciągu dnia udało mu się zarobić 20 dinarów, 15 oddawał matce, a 5 zostawiał sobie na wieczorne spotkania z kolegami w kawiarni. Nie dawał rady nic zaoszczędzić i nie mógł sobie pozwolić na nadzieje lepszej przyszłości. Na życie targnął się po tym, jak policja zarekwirowała wózek, z którego sprzedawał warzywa.

Buazizi nie był ani pierwszym, ani ostatnim Tunezyjczykiem, który podpalił się w akcie desperacji. Grupa tunezyjskich naukowców policzyła 235 takich samobójstw tylko w okresie 2005–2014, a więc zarówno przed, jak i po obaleniu Ben Alego.

Jednak to dopiero po rewolucji liczba Tunezyjczyków dokonujących samospalenia się potroiła.

Badacze, studiujący to zjawisko, tłumaczą je rozczarowaniem obywateli, bo demokratyczne przemiany nie przyniosły oczekiwanego przez nich dobrobytu. Lata mijały, do władzy dochodziły kolejne rządy, na ekranach telewizorów politycy się kłócili, a biedni pozostawali biednymi.

Wcześniej żyliśmy w przekonaniu, że i tak nic od nas nie zależy. To było błogosławieństwo ignorancji. A później daliśmy się omamić poczuciem, że mamy na coś wpływ. I się zawiedliśmy – stwierdza 20-kilkuletni Ghaith, zaciągając się skrętem na tarasie kawiarni w Sbeitli.

DZ Tunezja
Autorka ilustracji: Małgorzata Suwała

To jakieś pół godziny drogi od Sidi Bouzid. 24-tysięczne, spokojne, wręcz senne miasteczko: choć można tam podziwiać bizantyjskie ruiny, to miejsce rzadko odwiedzają turyści. Jedyną rozrywką dla młodych jest przesiadywanie godzinami w kawiarniach. Albo właśnie palenie haszyszu.

Ciężko jest osiągnąć niezależność finansową, większość z nas nie poradzi sobie bez wsparcia rodziców – przekonuje Ghaith, choć sam jest synem lekarzy, którym powodzi się relatywnie dobrze – W pierwszej pracy po studiach można dostać jakieś 500 dinarów miesięcznie. Po tylu latach edukacji! Wystarczy może na wynajęcie pokoju, ale żeby przeżyć samodzielnie, potrzeba jeszcze przynajmniej dwa razy tyle.

Jego słowa potwierdzają statystyki: drugiej połowie 2020 r. bezrobocie w skali kraju wynosiło nieco ponad 16 proc., a wśród absolwentów uczelni wyższych wskaźnik ten był prawie dwa razy wyższy.

 

* * *

 

Wielu znajomych przychodziło do mnie po kasę, chcieli żebym zasponsorował im wyjazd. W tradycji muzułmańskiej, kiedy ludzie wyjeżdżają na wojnę w słusznej sprawie, a ktoś da im pieniądze, to traktuje się to tak jakby on sam walczył. Jego też czeka nagroda – opowiada Ghaith.

Ale pomogłem tylko jednemu, to był mój bliski przyjaciel. Niedużo mu dałem, jakieś 10 dinarów, za tyle nie mógłby nawet wziąć taksówki na lotnisko – śmieje się chłopak – Mimo to, i tak wyjechał. I zginął, jak wielu znajomych ze Sbeitli.

Wielu młodych z miejsc takich jak Sbeitla, Sidi Bouzid, czy innych miasteczek tunezyjskiego interioru marzy głównie o tym, by wyjechać. Z miasta, z regionu, a może i z kraju. Byle uciec przed losem własnych rodziców. Ghaith twierdzi, że to z tego powodu tak wielu 20–latków emigrowało, by dołączyć do Państwa Islamskiego.

Nie mieli nic, byli zmęczeni życiem i chcieli umrzeć, ale nie tak po prostu, tylko za ważną sprawę. I byli przekonani, że ją znaleźli – uważa chłopak – Niektórzy pojechali tam też dla przygody, dla łatwego seksu, żeby się wzbogacić. I część z tego, co im obiecano, dostali. Oglądaliśmy później na YouTubie wiele filmików pokazujących ich królewskie życie w domach z basenem w okolicach Rakki, gdzie grali w bilard i cieszyli się życiem.

Ghaith znał wielu, którzy zanim dołączyli do radykalnych ugrupowań, pili i brali narkotyki, a niektórzy też kradli, choć to wszystko jest przecież haram. Uważa więc, że niejeden z jego kolegów, którzy wyjechali na dżihad, wcale nie zeszło na złą drogę. Oni już na złej drodze byli.

Chłopak opisuje to, co Oliver Roy, francuski profesor nauk politycznych i autor książki „Dżihad i śmierć”, nazywa „islamizacją radykalizmu”. Badacz przekonuje, że w przypadku wielu późniejszych członków grup terrorystycznych, najpierw pojawiało się zaostrzenie w myśleniu, a dopiero potem religijny fundamentalizm i wizja bram nieba, która nadawała sens życiu i śmierci.

Ghaith rozumie intencję tych, których przekonały argumenty o pomocy braciom i siostrom w Syrii.

Islam wymaga od nas byśmy pomagali swojemu sąsiadowi w potrzebie. Myślę, że mamy jakieś zobowiązania wobec cierpiących, w szczególności, jeśli wyznają tą samą wiarę. Zresztą nie tylko. Ale wtedy, w Syrii… – zamyśla się – To było znacznie bardziej skomplikowane. Bo przecież wielu z tych ludzi pojechało tam wcale nie pomagać, a walczyć i zabijać. To, że ktoś nazwał siebie kalifem, przywódcą wszystkich wierzących, niczego tu nie zmienia.

I dodaje: – Nawet nie przyszło mi do głowy wyjeżdżać, bo życie jest lepsze od śmierci. Szczególnie śmierci w imię niesłusznej sprawy, bo dla mnie ISIS to nie są muzułmanie, to zwykli zbrodniarze.

 

* * *

 

Ghaith wspomina, jak tuż po rewolucji młodzi Tunezyjczycy stawali się coraz bardziej religijni. On także zaczął wtedy regularnie przychodzić na modlitwę w meczecie i spotykał tam mężczyzn, którzy ciepło przywitali go w swoim gronie. Zaczął więc nosić się tak jak oni: zapuścił brodę i chodził w tradycyjnym muzułmańskim stroju.

Teraz ubieram się tak tylko na modlitwę. Kiedy nosiłem brodę, policja zatrzymywała mnie nawet kilka razy dziennie – przekonuje.

Habib Bourguiba, pierwszy prezydent po uzyskaniu niepodległości w 1956 roku, miał wizję nowoczesnego i świeckiego państwa. Namawiał obywatelki do zdjęcia hidżabu, który nazywał paskudną szmatą, a obywateli do tego, by zamiast pościć podczas ramadanu, prowadzili „ekonomiczny dżihad”, czyli pracowali. Tunezyjki dostały dostęp do antykoncepcji i aborcji, zanim doczekały się tego Francuzki.

Zarówno on, jak i jego następca, Ben Ali, bali się, że islamiści pozbawią ich władzy, więc zamykali ich w więzieniach. Rządy Ennahdy to jedyny czas w historii Tunezji, gdy bycie religijnym było dobrze widziane. Ale z powodu licznych zamachów i wstępowania młodzieży w szeregi Państwa Islamskiego, skończyło się to bezpowrotnie.

W dzisiejszej Tunezji nie trzeba wcale wracać z Syrii, żeby mieć założoną przez służby teczkę. Można za nazwisko podobne do jakiegoś dżihadysty. Albo za kuzyna salafitę, nawet jeżeli samemu uważa się głoszone przez niego hasła za brednie. Lub jeżeli jest się kobietą noszącą zakrywający twarz nikab. Czy nawet za zbyt częste, zdaniem funkcjonariuszy, podróżowanie do takich miejsc jak Stambuł.

Od kilku lat oferujemy pomoc psychologiczną, prawną, medyczną i socjalną licznym osobom objętym środkami kontroli. Żaden z naszych beneficjentów nie jest radykałem czy terrorystą – uważa Gabriele Reiter, szefowa tuniskiego biura Światowej Organizacji Przeciwko Torturom – Ci ludzie doświadczają wszystkiego: od nachodzenia przez policję w środku nocy, do gróźb i przekonywania właścicieli mieszkań oraz pracodawców do wyrzucania rzekomego „terrorysty”. Znalezienie nowego lokum, czy zarobku, nie jest łatwe.

To prześladowania, które dotykają przebywających na wolności. Jeżeli ktoś w końcu trafia za kraty, to może się spodziewać gorszego traktowania.

To inny świat – mówi Houssem Rabhi z Duńskiego Instytutu Przeciwko Torturom, które szkoli tunezyjskie służby w humanitarnym traktowaniu osadzonych. Jego zdaniem, choć od obalenia dyktatury minęła ponad dekada, to wypracowane wtedy metody niełatwo wykorzenić: – Spotkałem wiele osób, które do niedawna były pokojowo nastawione, ale po tym czego doświadczyły ze strony funkcjonariuszy, uznały państwo za swojego największego wroga.

Młodzi Tunezyjczycy szczególnie często lądują za kratami z powodu zatli, czyli haszyszu. W 2015 r. Human Rights Watch wyliczało, że aż 28 proc. całej więziennej populacji odbywało wyroki właśnie za przestępstwa narkotykowe – w tym przypadku często oznaczające po prostu zwykłą konsumpcję.

Choć w Sidi Bouzid, Sbeitli, czy na przedmieściach Tunisu, haszysz można kupić łatwiej niż alkohol i trudno znaleźć 20–kilkulatka, który nie pali, to przepisy wywodzące się jeszcze z czasów Ben Alego są wyjątkowo surowe. Osobie złapanej na posiadaniu nielegalnych substancji grozi grzywna do 3 tys. dinarów (czyli kilkukrotność miesięcznej pensji młodego Tunezyjczyka), oraz od roku do 5 lat więzienia – nawet w sytuacji, gdy oskarżonego złapano tylko z jednym jointem, sędzia nie ma możliwości zamiany kary pozbawienia wolności na chociażby prace społeczne. Przyłapany po raz drugi, wyląduje w więzieniu na minimum kolejnych 5 lat.

Młody człowiek, który trafia do więzienia za posiadanie haszyszu, znajdzie się w towarzystwie prawdziwych kryminalistów. Gangsterzy, terroryści: od tej pory właśnie takie środowisko będzie na niego wpływać – przekonuje Rabhi.

Pod koniec 2018 roku Dyrekcja Generalna ds. Więziennictwa i Resocjalizacji podawała, że 10 proc. osadzonych w tunezyjskich zakładach karnych zostało skazanych za uczestnictwo w zamachu, lub członkostwo w organizacji terrorystycznej. Czasem są oddzielani od reszty więziennej populacji, zwykle jednak nie: choć za kratami jest miejsce dla 17,5 tys. osób, to przebywa w nich aż o 5 tys. więcej, cele są więc przepełnione.

Wspomniana wcześniej aktywistka, Lina Ben Mhenni, postanowiła zorganizować akcję wysyłki książek do więzień. Kobieta opowiadała dziennikarzom Middle East Eye, jak podczas odwiedzin w zakładach karnych zauważyła, że jedyne książki, które mają do wyboru osadzeni, to dzieła religijnych fundamentalistów. „Żadnej literatury, filozofii czy reportażu” – podkreślała.

Zdaniem Ghaziego Mrabata, adwokata Emino, złapany na paleniu haszyszu muzyk zradykalizował się właśnie podczas 8-miesięcznej odsiadki.

Dzisiejsi 20–kilkulatkowie są za młodzi, by dobrze pamiętać rewolucję. Dla nich symbolem nie jest wcale Mohamed Buazizi, który dokonał samospalenia, tylko właśnie raper, który wyjechał na świętą wojnę. Tak, jak oni, był wkurzony na swój kraj. Tak jak oni, jarał zatlę. I tak jak ich, jego też spotkały za to represje.

Pod jednym z jego utworów na YouTubie ktoś komentuje: „Umarłeś bohaterem i zawsze nim będziesz”.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Dalia Mikulska

Ukończyła prawa człowieka w świecie arabskim na Uniwersytecie Świętego Józefa w Bejrucie i pomoc humanitarną na Uniwersytecie Warszawskim, a także Polską Szkołę Reportażu, oraz Szkołę Letnią Międzynarodowego Prawa Humanitarnego na Okupowanych Terytoriach Palestyny. Publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Przeglądzie” i Onecie. Badała tunezyjską strategię prewencji i zwalczania radykalizmu, pracowała przy projektach humanitarnych, rozwojowych i edukacyjnych na Bliskim Wschodzie (Liban, Turcja, Palestyna), w Afryce (Somalia, Kenia, Etiopia i RPA), oraz w Europie (Ukraina i Grecja).