Ilustracja: Patrycja Podkościelny

Turecki odpływ

Od czasu udaremnionego wojskowego zamachu stanu z 2016 r. rośnie liczba osób uciekających z Turcji. Najnowsza fala emigracji jest bezprecedensowo dobrze wykształcona, zastraszona i pozbawiona nadziei.
Autorka
Agnieszka Rostkowska

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Yavuz Aydın swoją historię sprowadza do jednego zdania: – Położyłem się spać jako sędzia, a obudziłem jako terrorysta.

Opuścił Turcję we wrześniu 2016 r., przy pomocy przemytników, którzy zainkasowali od niego 40 tys. dolarów, czyli stawkę czterokrotnie wyższą od standardowej, zarezerwowaną dla poszukiwanej tureckiej elity. Spędził 32 dni w katorżniczej drodze – przedzierając się przez lasy porastające granice kolejnych państw, chowając w ciężarówkach, wraz z Jazydami i Kurdami uciekającymi przed rzeziami, jakich dokonywało w Syrii i Iraku tzw. Państwo Islamskie.

14-letniej córki nie spuszczał z oka nawet na chwilę, żeby nie padła ofiarą gwałtu. Przed 8-letnim synem udawał, że biorą udział w grze terenowej, zupełnie jak we włoskim filmie „Życie jest piękne”. Sam nie wiedział nawet, do jakiego kraju trafią.

Ostatecznie znaleźli się w Rumunii, gdzie od znamiennej daty 15 lipca 2016 r. żaden Turek nie otrzymał statusu uchodźcy. Aydın z rodziną byli pierwszymi, którym się to udało.

Rząd w Bukareszcie odwołał się od tej decyzji, pewnie dlatego, by nie popsuła ona stosunków z Ankarą. Sąd wyższej instancji utrzymał ją jednak w mocy. Walczyliśmy o to 11 miesięcy! A nasza sprawa stała się precedensem, inni Turcy również zaczęli otrzymywać azyl w Rumunii– wspomina Aydın.

Jego rodzina nie czuła się tam jednak bezpiecznie. Dlatego rok później przenieśli się do Brukseli, gdzie sędzia został współzałożycielem stowarzyszenia Justice of Rule of Law, działającego na rzecz praworządności w państwach, w których jest ona zagrożona.

Zaledwie dekadę wcześniej, w tym samym mieście, zajmował się tą samą dziedziną – tylko że wtedy z nadania własnej ojczyzny, która dziś go ściga.

 

* * *

 

Aydın był jedną z osób, którym Turcja miała zawdzięczać wprowadzenie do Unii Europejskiej.

Należał do grupy jurystów dostosowujących tureckie prawo do standardów unijnych. W 2011 r. został oddelegowany do Brukseli, gdzie w ramach negocjacji akcesyjnych miał współpracować z europejskimi partnerami w zakresie dwóch kluczowych rozdziałów: 23. (Wymiar sprawiedliwości i prawa podstawowe), oraz 24. (Sprawiedliwość, bezpieczeństwo i wolność).

Ale wtedy pojawiły się sygnały, że Recep Tayyip Erdoğan, ówczesny premier, obecny prezydent zaczął obsadzać sądy swoimi ludźmi.

Na pierwszy ogień wziął Najwyższą Radę Sędziowską i Prokuratorską, w gestii której leży mianowanie tych funkcjonariuszy publicznych – ci z nich, którzy prowadzili postępowania w takich sprawach jak korupcja na szczytach władzy, tracili posady, a zastępowali ich nowi, przychylni rządowi.

Wybuch wojny w Syrii i powstanie tzw. Państwa Islamskiego, czego skutkiem były migracje uchodźców do Europy, sprawiły, że premier uznał, że Unia musi się z nim liczyć i teraz to on może stawiać warunki. Przystąpił więc do konsolidacji władzy – ocenia dziś Aydın.

Zgodnie z zakresem swoich obowiązków, raportował te zmiany komisjom w Parlamencie Europejskim. Aż do maja 2014 r., kiedy z pierwszej strony prorządowej gazety „Sabah” dowiedział się, że jest członkiem ruchu Fetullaha Gülena. Słowem – zdrajcą.

Gülen to religijny myśliciel, który zbudował wokół siebie ruch zwolenników, znany jako Cemaat, co po turecku oznacza „wspólnotę”. Pod jego przywództwem stworzyli oni w Turcji własne media, instytucje finansowe, centra kulturowe, organizacje pozarządowe oraz szkoły i uniwersytety, które słynęły z wysokiego poziomu nauczania, dzięki czemu ich absolwenci dochodzili do najwyższych stanowisk, m.in. w armii, policji i wymiarze sprawiedliwości. W ten sposób utworzyli państwo w państwie.

Kiedy Erdoğan obejmował władzę, zawarł z przebywającym na emigracji w USA Gülenem nieformalny sojusz, oparty na religijnym światopoglądzie i dążeniu do osłabienia wpływów armii. Z czasem jednak liderzy coraz silniej ze sobą rywalizowali, aż zakulisowy konflikt przekształcił się w otwartą wojnę. W 2013 r. güleniści rozpoczęli bezprecedensową kampanię wymierzoną w Erdoğana, jego ministrów, a nawet rodzinę – niemal codziennie publikowali w Internecie kolejne nagrania dowodzące gigantycznej korupcji i innych skandali.

Dwa dni po ukazaniu się artykułu, Aydın lądował już w Ankarze, gdzie usłyszał, że dobiegł końca jego czas nie tylko w Europie, ale i w stolicy, bo został przeniesiony do sądu w Manisie na zachodzie kraju. Zanim tam pojechał, pozwał zarówno gazetę „Sabah”, jak i ministerstwo sprawiedliwości, które odwołało go bez bez zachowania odpowiednich procedur. – Wygrałem – wspomina z nieskrywaną satysfakcją. – W Turcji wciąż byli jeszcze niezawiśli sędziowie.

W marcu 2015 r. wrócił do pracy w Brukseli, ale nieodłącznym jej elementem stały się groźby śmierci, które dostawał za pośrednictwem mediów społecznościowych. Najwidoczniej był nieustannie śledzony, bo wymieniano w nich co robił, z kim się spotykał, którą drogą wracał do domu.

Po trzech miesiącach, już zgodnie z prawem, został odwołany do kraju i ponownie wysłany do Manisy, gdzie przesuwano go z sądu do sądu, odsuwano od spraw, a nowe przydzielano zawsze z dbałością, by były mało istotne.

I tak przez ponad rok, aż do 15 lipca 2016 r, kiedy po raz ostatni położył się spać jako sędzia.

 

* * *

 

Tego wieczora na tureckim niebie pojawiły się F16, a na ulice miast wyjechały czołgi. Wyglądało na to, że armia przystąpiła do puczu. I to po raz kolejny, bo zamachów stanu skutecznie dokonywała już w latach: 1960, 1971, 1980. A w 1997 r. była o krok od kolejnego.

Najnowszy przeprowadzony był jednak wyjątkowo nieudolnie. – Całą noc oglądałem wiadomości. Do łóżka poszedłem o 6 rano, z ulgą, że pucz jest bliski stłumienia – wspomina Aydın.

O 10 obudził go telefon. – Brat. Mówi, że widział listę sędziów i prokuratorów, którzy mają zostać zawieszeni. Było na niej 2741 nazwisk, w tym moje, jego, prokuratora, oraz jego żony, sędzi. Dwie godziny później lista wisiała już w Internecie, opatrzona dopiskiem, że widnieją na niej członkowie zbrojnej organizacji terrorystycznej Fetullaha Gülena, która minionej nocy próbowała przeprowadzić zamachu stanu.

Przeliczmy – opowiada dalej Aydın – Jeśli organ sporządzający tę listę, każdej osobie poświęciłby tylko minutę, jej utworzenie zajęłoby 46 godzin. I to zakładając obrady bez chwili przerwy. To oczywiste, że przygotowano ją wcześniej. Znajdowały się na niej nazwiska dwóch zmarłych już wtedy osób, a przy niektórych nieaktualne miejsca pracy – podsumowuje.

Aresztowania zaczęły się nad ranem, kiedy w wielu miejscach kraju sytuacja nie została jeszcze opanowana, a zamach stanu nie był całkowicie udaremniony. Rządowa telewizja i agencje informacyjne zapełniły się materiałami z zatrzymań, zbliżeniami na ciężko posiniaczone twarze, zakrwawione bandaże oraz ślady tortur.

Aydın zniknął jeszcze tego samego dnia. Nie było z nim kontaktu, kiedy w następnych dniach w Turcji wprowadzono stan wyjątkowy, ani kiedy zawieszono Europejską Konwencję Praw Człowieka, co Amnesty International nazwała „mrożącą krew w żyłach zapowiedzią tego, co może nastąpić”. Na ulicach spekulowano, że lada moment zostanie przywrócona kara śmierci.

Przez kolejne trzy tygodnie żona Aydına chodziła od komisariatu do komisariatu, pytała o niego w prokuraturze, a potem już niemal wszędzie, przekonana, że – podobnie jak tysiące innych osób – jest torturowany w jednym z wielu nieoznakowanych miejsc zatrzymań. Wychodziła jedynie utratę pracy (jak oficjalnie uzasadniono na wręczonym jej wypowiedzeniu: „z powodu sytuacji jej męża”), zakaz opuszczania kraju, unieważnienie paszportów jej i ich dzieci, oraz wywrócenie domu do góry nogami w wyniku policyjnych przeszukań.

Po miesiącu przyszła wiadomość. Aydın ukrywał się w Izmirze na zachodnim wybrzeżu. Uzgodnili, że razem opuszczą kraj z pomocą przemytników.

 

* * *

 

Historia Aydına jest jedną z tych, które wciąż rozgrywają się w Turcji od nowa.

Według danych Eurostatu, tylko w 2021 r. o azyl w państwach UE ubiegało się 20 400 Turków. Najwięcej w Niemczech, gdzie są czwartą nacją (po Syryjczykach, Afgańczykach i Irakijczykach) występującą o przyznanie statusu uchodźcy. W latach poprzedzających pucz, liczba wniosków utrzymywała się na stałym poziomie średnio 1500 aplikacji rocznie, a potem zaczęła błyskawicznie rosnąć – w rekordowym 2019 r. wyniosła już 10 784.

Te liczby nie odzwierciedlają jednak rzeczywistej skali problemu, bo wiele osób decyduje się nie aplikować, usiłując jak najdłużej pozostać niezauważonymi. Część wyjeżdżała do Niemiec legalnie od razu po zamachu stanu, z nadzieją przeczekania, ale od tamtej pory sytuacja wciąż nie wróciła do normy, a wizy wygasły – w przypadku odrzucenia wniosku zostaliby odesłani do Turcji.

Wiedzą też, że tzw. stara diaspora, powstała w latach 60., w przeważającej większości popiera Erdoğana, uznając, że dopiero on przywrócił jej członkom – traktowanym w Niemczech jak obywatele drugiej kategorii – poczucie godności, a Turcji należną jej pozycję międzynarodową. Dlatego niektórzy podejmują współpracę z tureckim wywiadem i raportują o nowoprzybyłych rodakach.

A jego funkcjonariusze regularnie nękają dysydentów, m.in. wysyłając im groźby śmierci. Posuwają się nawet dalej: eksperci szacują, że w ciągu ostatnich pięciu lat porwali i sprowadzili do Turcji od 100 do 200 osób, najwięcej z państw bałkańskich oraz właśnie Niemiec.

Jeżeli władze nie mogą kogoś aresztować, często zatrzymują jego najbliższych – bywa, że brat znika na kilka tygodni, by odnaleźć się w więzieniu, siostra dostaje zakaz opuszczania kraju, a rodzicom konfiskują majątek. A informacje o tym, podobnie jak o wybranych akcjach przymusowego sprowadzania do kraju, podawane są do wiadomości publicznej, by Turcy wiedzieli, że to może spotkać każdego.

Dlatego poza nielicznymi jednostkami, tureckie diaspory, nowopowstające w całej Europie, starają się nie wychylać – nie mają twarzy, ani nazwisk, a o swoim istnieniu i historiach milczą.

 

* * *

 

Ci, którzy po 15 lipca 2016 r. byli pozbawiani stanowisk, torturowani i wtrącani do więzień, to płotki, niemający nic na sumieniu szeregowi güleniści. Niemal wszyscy wysoko postawieni członkowie ruchu, którzy byli na szczeblach decyzyjnych tej struktury, opuścili Turcję jeszcze przed puczem – zaznacza Gareth Jenkins, jeden z najbardziej uznanych analityków ds. Turcji, związany z think-tankiem Central Asia-Caucasus Institute.

Jego zdaniem, prominentni członkowie ruchu stwierdzili, że nie ma co ryzykować, już w kwietniu 2014 r, gdy partia Erdoğana wygrała wybory samorządowe – co najmniej kilka tysięcy z nich wyjechało wówczas do USA, gdzie mieszkał już Gülen. Gdy na dwa miesiące przed puczem, Rada Bezpieczeństwa Narodowego oficjalnie uznała ruch za zbrojną organizację terrorystyczną, Turcję opuścili jego ostatni ważni przedstawiciele.

Po każdym zamachu stanu następowały fale emigracji: w 1960 r. uciekała głównie prawica, a w 1971 i 1980 lewica. I choć za każdym razem szacunki sprawiały ogromne trudności, to nawet biorąc poprawkę na przyrost populacji Turcji, nie mam wątpliwości, że obecnie wyjechało więcej osób, niż po jakimkolwiek innym puczu. Na pewno możemy mówić o dziesiątkach, a być może nawet o setkach tysięcy – dopowiada Jenkins.

Członkostwo w ruchu Gülena zawsze było nieformalne. Nie ma legitymacji, list członkowskich, nie ma więc i twardych dowodów. Wystarczy, że przed laty miało się prenumeratę jednej z nieistniejących już gülenowskich gazet lub konto w związanym z nim banku, by dostać zarzuty finansowania zbrojnej organizacji terrorystycznej. A to już podstawa do konfiskaty majątku.

W październiku 2016 r. policja w Ankarze uruchomiła specjalną linię telefoniczną, za pośrednictwem której można było złożyć donos, kto jest gülenistą. W ciągu pierwszego miesiąca zadzwoniło na nią 40 tys. osób.

Każdy, na kogo padnie cień podejrzenia, musi liczyć się z problemami ze znalezieniem pracy, wynajęciem mieszkania, załatwieniem w urzędzie jakiejkolwiek sprawy, a nawet uzyskaniem pomocy lekarskiej – oficjalnie lekarz nie może jej odmówić, więc po prostu przekieruje pacjenta do innego specjalisty. Lepiej dmuchać na zimne, niż zostać później oskarżonym o udzielanie pomocy terroryście.

Tym bardziej, że o tym, co spotyka tych, którzy zostaną uznani za gülenistów, wiedzą wszyscy.

Także po puczu w 1980 r. w więzieniach na masową skalę stosowano tortury, ale wówczas starano się to ukryć, oficjalnie im zaprzeczano, a gdy były na to niezbite dowody, to utrzymywano, że to pojedyncze przypadki. Teraz przeciwnie, tortury są nagłaśniane, a zdjęcia skatowanych są publikowane na pierwszych stronach gazet – mówi Jenkins.

I kilkakrotnie podkreśla: nigdy wcześniej nie stosowano takich metod zastraszania społeczeństwa. – Z całej Turcji płyną świadectwa osób, które wyszły z aresztów. Przewody elektryczne podłączane do palców czy genitaliów, podwieszanie za ręce, podtapianie i inne techniki wykorzystujące wodę pod ciśnieniem. Wszystkie wymagają sprzętu, który trzeba kupić, przygotować do użycia, wyszkolić ludzi, by umieli go tak wykorzystać, by przesłuchiwani przeżyli. Musi być więc na to budżet. Tortury to część systemu – zaznacza analityk.

 

* * *

 

Lista sędziów i prokuratorów uznanych za terrorystów ostatecznie wydłużyła się do 4,5 tys. nazwisk. A w czasie obowiązującego dwa lata stanu wyjątkowego niemal codziennie publikowano kolejne zestawienia, które obejmowały m.in. wojskowych, policjantów, nauczycieli, wykładowców akademickich oraz osoby o lewicowych i prokurdyjskich poglądach. Czyli po prostu przeciwników Erdoğana.

Dlatego na wyjazd z kraju zdecydowali się głównie ci najlepiej wykształceni. Przedsiębiorcy. Sędziowie i adwokaci. Lekarze. Dyplomaci. Profesorowie.

Głośnym echem odbiła się sprawa Akademików Pokoju, czyli 2 tys. wykładowców, którym za podpisanie petycji wzywającej rząd do zaprzestania działań zbrojnych na południowym wschodzie kraju, postawiono zarzuty propagandy na rzecz organizacji terrorystycznej. „Tureckie więzienia wejdą do rankingu setki najlepszych światowych uniwersytetów” – komentowała ulica. Wielu akademików uciekło jeszcze przed rozpoczęciem procesów, część osiedliła się w Niemczech, gdzie prowadzą wirtualną uczelnię Off University.

Do emigracji skłaniają Turków nie tylko bezpośrednie prześladowania, lecz także panująca w kraju atmosfera. Turcy są dziś drugim najbardziej sfrustrowanym narodem świata, zaraz po Libańczykach.

Tak przynajmniej wynika ze Światowego Raportu Emocji, który sporządzany jest przez badający opinię społeczną Instytut Gallupa. W zeszłym roku na pytanie „Czy odczuwałeś wczoraj złość lub gniew?”, 48 proc. respondentów w Turcji odpowiedziało „tak”.

Duży wpływ ma na to sytuacja gospodarcza, zwłaszcza inflacja. W styczniu 2023 r. oficjalnie utrzymywała się ona na poziomie 64 proc., nieoficjalnie – 137. Rosnące dosłownie z dnia na dzień ceny żywności nie pozostawiają złudzeń, że bliższe prawdzie są dane nieoficjalne.

Oblicza je nieformalna grupa niezależnych ekonomistów ENAG. Po dwóch latach jej działalności, latem 2022 r., parlament przyjął tzw. ustawę o dezinformacji, która za podawanie w wątpliwość oficjalnych statystyk i kwestionowanie rządowych oświadczeń przewiduje do 3 lat pozbawienia wolności.

Nowe prawo ma rzekomo przeciwdziałać rozprzestrzenianiu „fake newsów” i służyć zachowaniu porządku publicznego, jednak jego niejasne sformułowania sprawiły, że coraz więcej osób stosuje samocenzurę z obawy, żeby za nieostrożną wymianę zdań nie trafić do więzienia.

 

* * *

 

O tym, jak dramatyczne zmiany zachodzą nad Bosforem, zachodnia opinia publiczna dowiaduje się nie zawsze i jedynie wybiórczo. Między innymi dlatego, że z Turcji ucieka również wolność słowa – jedną z najliczniejszych grup obecnej emigracji politycznej są dziennikarze.

Po puczu, tylko w pierwszym tygodniu obowiązywania stanu wyjątkowego zamknięto 16 kanałów telewizyjnych, 23 stacje radiowe, 45 dzienników, 15 magazynów i 29 domów medialnych. Niezależne tytuły, takie jak „Özgürüz” czy „Artı Gerçek”, mają swoje redakcje w Niemczech i innych zachodnich państwach, a ich czołowym dziennikarzom przydzielono państwową ochronę. Reporterzy Bez Granic szacują, że obecnie 90 proc. mediów działających w Turcji znajduje się pod kontrolą rządu. W zeszłorocznym Rankingu Wolności Prasy umieścili Turcję na 149. ze 180 miejsc.

Reporterka Fredericke Geerdink przepytała nestorów tureckiego i kurdyjskiego dziennikarstwa, dlaczego wyjechali dopiero teraz, a nie w okresie represji i czystek po puczu w 1980 r. – Ich odpowiedzi sprowadzają się do prostego wniosku: wtedy było jasne, co można, czego nie i jakie grożą ci konsekwencje. Obecnie nie masz pojęcia. Ni stąd ni zowąd możesz zostać zatrzymany, aresztowany, możesz stracić pracę, dobytek i konto bankowe wraz ze wszystkimi środkami. Nie ma listy tematów, których nie wolno poruszać, ani jakichkolwiek zasad, jakimi powinien kierować się dziennikarz chcący zminimalizować ryzyko wykonywania zawodu – opowiada Geerdink.

Holenderka jest żywą legendą, zwłaszcza w środowisku dziennikarzy specjalizujących się w kwestiach kurdyjskich. W latach 2012-2015 była jedyną zagraniczną korespondentką przebywającą na stałe w Diyarbakır, najważniejszym kurdyjskim mieście w Turcji. Nagłośniła m.in. tragedię w przygranicznej miejscowości Roboski, gdzie tureckie lotnictwo zbombardowało grupę nastolatków przemycających na mułach benzynę i papierosy. Wszyscy zginęli. Geerdink poświęciła im książkę zatytułowaną „The boys are dead”.

W styczniu 2015 r. została zatrzymana pod zarzutem „propagandy na rzecz organizacji terrorystycznej”. Przesłuchujący ją mieli przygotowane zdania i akapity z jej tekstów – najwidoczniej, jak mówi, wybrane na chybił trafił, bo pisywała ostrzejsze rzeczy. Sprawa rozeszła się po kościach, puścili ją wolno.

Ale niedługo później zatrzymano ją ponownie, na turecko-irańskim pograniczu, gdzie relacjonowała protesty kurdyjskich aktywistów. Następnego ranka została deportowana. Do dziś ma zakaz wjazdu, nawet jej prawnik nie wie, czy kiedykolwiek będzie mogła wrócić. O tureckich Kurdach pisze już rzadko, skupia się na Kurdystanie irackim i syryjskim, dokąd wciąż może swobodnie jeździć.

Kiedy sama byłam w Diyarbakır w 2019 r., cztery lata po deportacji Geerdink, mieszkańcy na większość moich pytań odpowiadali: „Nie teraz, nie tutaj”. I, rozglądając się nerwowo, zawieszali wzrok na rozstawionych w całym mieście wozach opancerzonych.

Dlatego właśnie zachodni reporterzy, jeśli w ogóle pojawiają się w Diyarbakır, to tylko na dzień czy dwa. I niemal zawsze wybierają bezpieczne tematy. Ostatnia dłuższa korespondencja stamtąd, jaką czytałam, opowiadała o gołębiach. To był piękny artykuł, ale mam wątpliwości czy będąc tam, nie powinno się raczej pisać o tym, jak drony Bayraktar, tak dobrze radzące sobie w Ukrainie, były testowane na Kurdach – kwituje z goryczą Geerdink.

W mieście wciąż nie ma na stałe żadnego zagranicznego dziennikarza.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Agnieszka Rostkowska

Absolwentka stosunków międzynarodowych oraz turkologii na Uniwersytecie Warszawskim. Była korespondentka polskich mediów w Turcji, skąd pisała m.in. dla „Gazety Wyborczej”, tygodnika „Polityka” i „Tygodnika Powszechnego”. Autorka książki „Wojownicy o szklanych oczach. W poszukiwaniu Nowej Turcji”, nominowanej do nagrody Grand Press w kategorii Reporterska Książka Roku 2021. Obecnie redaktorka „Przekroju”.