Ilustracja: Malwina Pycia

Powrót dla wybranych

W Portugalii, którą rządzi jedyny w Europie ciemnoskóry premier, coraz większą popularność zdobywa rasistowska skrajna prawica. To znak, że pół wieku po straceniu kolonii, kraj wciąż dopiero układa się z nabytą wówczas wielokulturowością.
Autorka
Iza Klementowska

REPORTAŻ JEST DOSTĘPNY TAKŻE W WERSJI AUDIO (CZYTA KAMILA KALIŃCZAK):

Antonio niechętnie zagląda ostatnio do gazet. Wiadomości, szczególnie po ostatnich wyborach z końca stycznia, sprawiają, że nie za bardzo wierzy, iż Portugalia będzie krajem, o którym kiedyś marzył.

Urodzony w portugalskiej kolonii, w Beira, drugim co do wielkości mieście Mozambiku, gdzie jako porucznik portugalskiej armii stacjonował jego ojciec, słyszał od niego, że nie ma lepszej ziemi niż ta w rejonie Alentejo nieopodal Lizbony. Zielone pagórki oliwne to był obraz, który nosił w wyobraźni od dziecka.

A potem przyszedł rok 1975 i w odróżnieniu od wielu kolegów, którzy nie chcieli wyjeżdżać z Afryki, on nie mógł się doczekać. Kiedy pod koniec czerwca tamtego roku nowo powołany rząd niepodległego Mozambiku ogłosił, że daje obywatelom portugalskim dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie jego terytorium z jedną walizką na głowę, Antonio spakował swoją w ciągu pięciu minut. Miał wtedy zaledwie szesnaście lat.

Gdyby miał więcej, na pewno trafiłby (jak jego starszy o sześć lat brat) do wojska, a stamtąd prosto w afrykański busz na wojnę, z ledwo widocznymi, bo ukrytymi wśród zarośli rdzennymi Mozambijczykami.

Ruchy narodowowyzwoleńcze na całym kontynencie trwały już ponad dwadzieścia lat, przesuwały się powoli od północy – Maroka, Tunezji, Libii i Egiptu – w głąb i na południe. Portugalczycy nie chcieli oddać afrykańskich kolonii, bogatych w dobrą pod uprawy ziemię, minerały i złoża ropy naftowej, co kosztowało ich ponad dziesięć lat ciężkich walk w dżungli, miliony escudo i podziurawiony jak sito budżet państwa, którego nie ratowało nawet coroczne podnoszenie podatków.

To tylko sprawy ekonomiczne. O ludziach to aż trudno mówić. Ginęli coraz młodsi chłopcy. Albo wracali tak pokiereszowani fizycznie i psychicznie, że zajęło całe lata, zanim portugalska narodowa trauma z tego powodu choć trochę minęła. Ja straciłem brata. Był dopiero trzeci dzień w dżungli. Ponoć śmierć przyszła szybko – wspomina Antonio.

Jest jednym z wielu retornados, jak Portugalczycy nazwali rodaków powracających z byłych kolonii do macierzy – na początku tłumnie, potem sukcesywnie, w miarę coraz bardziej rozszerzających się wojen domowych w Afryce. Takich jak on i jego rodzina było około trzech milionów.

 

* * *

 

Horace mieszka vis-a-vis Antonia. Dzielnica Bairro Alto w Lizbonie to nic więcej niż ciasno splecione niskie budynki przedzielone wąskimi uliczkami, więc Horace codziennie rano krzyczy ze swojego okna do okna Antonio i budzi go. Potem wspólnie piją kawę i przeglądają gazetę.

W Mozambiku dzieliła ich też tylko ulica, ale wtedy w ogóle się nie znali. Za tą ulicą był świat, którego Horace jako rdzenny mieszkaniec nie mógł przekraczać, a jeśli już, to musiał mieć specjalne pozwolenie, żeby wejść w dzielnice białych.

Kiedy Antonio patrzył jak jego brat odjeżdża walczyć na wojnie kolonialnej, Horace już był w dżungli po drugiej stronie barykady a karabin Kałasznikowa zwisał mu z ramienia do połowy łydki. Gdy Mozambik odzyskał niepodległość 25 czerwca 1975 roku, cieszył się jak wszyscy zgromadzeni na stadionie imienia – wtedy jeszcze tylko przez dwa dni – portugalskiego dyktatora Antonio de Oliveiry Salazara, gdzie opuszczano z masztu flagę europejskiej metropolii.

Cztery lata później, znowu w buszu na północy od Beiry, nie rozumiał już trochę, po co dalej walczy. Wspierana przez komunistów rządząca partia FRELIMO była dla niego synonimem samego dobra i równego startu w niepodległość dla każdego. Partia RENAMO, przeciwna jakimkolwiek wpływom komunistów na powstawanie nowego państwa Mozambik, dokonywała masakr w buszu na obrzeżach Beiry na wszystkich, którzy wspierali FRELIMO.

DZ Mozambik
Ilustracja: Małgorzata Suwała

Horace chciał tylko jednego: zacząć w końcu normalne życie: w pokoju, dostatnio i nareszcie we własnym kraju. Miał dwadzieścia jeden lat, kiedy poprosił przełożonego o przepustkę na studia w Portugalii. Swego czasu był najlepszy w klasie, wszystko dzięki portugalskiemu profesorowi, który z powodu krytyki polityki Salazara musiał uciekać z Lizbony: osiadł w Beira, w mieszkaniu, w którym rodzina Horace pracowała od wielu pokoleń. Profesor szybko polubił bystrego chłopca i uczył go za darmo. To sprawiło, że Horace do dziś wierzy, że dobro nie zna koloru skóry ani statusu społecznego.

Dlatego teraz przeglądając gazetę, stuka w nią palcem i kręci głową. Do takiej Portugalii wyjechał ponad czterdzieści lat temu? Dwa dni po ogłoszeniu wyników ostatnich wyborów w styczniu, usłyszał na ulicy od przechodzącego mężczyzny: „Wracaj do Afryki czarnuchu!”

 

* * *

 

Główne place w Lizbonie:

Praça dos Restauradores. Kilku mężczyzn stoi w cieniu drzewa. Dopiero z bliska widać, że są różnego koloru skóry – od białego, przypominającego pergamin, przez wszystkie odcienie kawy z mlekiem, aż po hebanową czerń. Wszyscy mówią płynnym portugalskim, w ogóle nie słychać obcych akcentów.

Rossio. Na ławce po prawej stronie placu siedzi trzech mężczyzn o jasnej karnacji i wpatruje się w pięć osób o ciemnym kolorze skóry, które stoją niedaleko i rozmawiają. „Negros”, pada z ust jednego z siedzących. Mężczyzna prycha przy tym odwracając wzrok w przeciwnym kierunku. Pozostała dwójka potakuje. „Portugalia to nie miejsce dla Afrykanów”.

Praça do Comércio. Młodzi ludzie z transparentami: „Nie dla rasizmu”. „Nie nacjonalistom”. „Portugalia to kraj dla wszystkich”. Idą po trzy-cztery osoby, mieszając się z tłumem, który jak w każdy inny dzień przychodzi na jeden z bardziej popularnych miejsc spotkań nie tylko Lizbończyków. Niewielkie demonstracje zdarzają się tu niemal codziennie, 6 listopada 2021 roku przeszły tędy jednak tysiące mieszkańców, manifestując swój sprzeciw wobec traktowania więźniów pochodzenia afrykańskiego w stołecznych placówkach.

DZ Portugalia 2
Ilustracja: Małgorzata Suwała

Trzy tygodnie wcześniej zmarł w areszcie Danijoy Pontes. Pochodzący z São Tome 23-latek trafił do więzienia za kradzież telefonu komórkowego i chociaż nie był chory, ani nie wykazywał żadnych oznak zachorowania, więzienni lekarze i tak podawali mu nieznane leki. Matka mężczyzny, Alicia, mówiła dziennikarzom: „W środę rozmawiałam z synem. Mówił, że pokłócił się ze strażnikiem. Następnego dnia już nie żył”.

Pełen wątpliwości co do zawału, jako oficjalnej przyczyny śmierci Pontesa, był Mamadou Ba: pochodzący z Senegalu działacz społeczny i lider organizacji SOS Racismo, nagrodzony niedawno nagrodą Front Life Defenders Award, przyznawaną obrońcom praw człowieka w grupie ryzyka. „Jaka była diagnoza zdrowotna, że zdecydowano się podawać mu takie leki?”, pytał na demonstracji zorganizowanej 6 listopada i wykazywał niezgodności w wypowiedzi władz więzienia oraz specjalnej komisji badającej sprawę.

Ba sam niejednokrotnie już otrzymał listy z groźbami śmierci, raz nawet podesłano mu kulę po tym, jak na początku 2020 roku publicznie skrytykował pośmiertne odznaczenie honorowym medalem podpułkownika Marcelino da Mata, znanego z okrucieństwa podczas wojny kolonialnej w Gwinea Bissau. Od tamtej pory siedziba SOS Racismo w Lizbonie została już dwukrotnie zdewastowana, a mury budynku wymalowane swastykami.

 

* * *

 

Jeśli by sześćdziesiąt lat temu przejść się po ulicach największych miast Portugalii, to widok byłby monochromatyczny: ciemnoskórej osoby trzeba byłoby szukać jak igły w stogu siana. Kiedy więc w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku z dawnych kolonii portugalskich zaczęli przybywać nie tylko obywatele Portugalii, ale i rdzenni mieszkańcy Mozambiku, Angoli, Wysp Zielonego Przylądka, oraz Gwinei Bissau, ówczesny rząd nie był do tego w żaden sposób przygotowany.

Wojny kolonialne zakończone w 1975 roku przyniosły zmianę, jakiej Portugalia się nie spodziewała. Przez prawie czterdzieści lat niepodzielnych rządów Salazara, kraj Vasco da Gamy stał się jednym z tych, które niechętnie przyjmowały u siebie obcokrajowców. Dyktator mawiał, że „Portugalia jest biedna, ale samowystarczalna”, dlatego równie niechętnie wypuszczał swoich obywateli za granicę, jeśli już, to właśnie do kolonii. Nacjonalizm premiera był wyniesiony tak wysoko, że każdy, kto myślał inaczej, mógł trafić – i trafiał – do więzienia pod byle pretekstem.

Na wszystkie kolonie, w tym małe skrawki w Azji, jak Goa, Timor Wschodni czy Makau, spoglądał jak na własne podwórko. Ale to Afryka była jego oczkiem w głowie. Zarówno w stolicy Mozambiku, Maputo, jak i w Beira oraz Pembie, istniały specjalnie wytyczone linie, poza które rdzenni mieszkańcy tej ziemi nie mogli przechodzić. Często była to tylko szeroka ulica oddzielająca osiedla dla białych i ciemnoskórych obywateli. Jak wiele europejskich krajów przed i po podziale Afryki na konferencji w Berlinie w 1886 roku, również Portugalia traktowała rdzennych mieszkańców kolonii jako gorszych, pełniących funkcję bardziej sługi niż równego sobie.

Jeśli Afrykanie chcieli przyjąć obywatelstwo portugalskie, które wiązało się z równouprawnieniem – przynajmniej na papierze – oraz możliwością lepszej pracy, podjęcia studiów, czy choćby edukacją dzieci, musieli zdać kilka testów.

Oprócz perfekcyjnej znajomości języka portugalskiego, czy przyjęcia religii katolickiej, musieli zrzec się własnego dziedzictwa kulturowego, co wiązało się często z utratą kontaktów z rodziną. Stawali przed specjalną komisją, która wysłuchiwała i spisywała ich oświadczenia o rezygnacji z przynależności do swojego plemienia o wielowiekowej tradycji, wyrzeczeniu się wyznawanych bóstw i bogów, w większości również swoich afrykańskich imion oraz nazwisk i przyjęciu portugalsko-brzmiących. Dodatkowy test polegał m.in. na umiejętności jedzenia nożem i widelcem. Dopiero wtedy dostawali dokumenty już z nowym nazwiskiem i portugalskim obywatelstwem.

Dla Afrykanina nie ma nic ważniejszego niż rodzina, więc warunek, jaki stawiali Portugalczycy był dla większości nie do spełnienia.

Socjolog Antonio Sobral z Uniwersytetu w Lizbonie powiedział kiedyś: „Portugalski kolonializm był odziany w białe rękawiczki. Chcieliśmy, żeby świat myślał o nas inaczej niż o Brytyjczykach czy Niemcach, którzy nie patyczkowali się w traktowaniu miejscowych gorzej niż zwierzęta. Chcieliśmy uchodzić za lepszych kolonizatorów, jeśli w ogóle takie określenie mogłoby istnieć.”

Dlatego też jednym z pomysłów doradców Salazara na ocieplenie wizerunku Portugalii były mieszane małżeństwa, często na pokaz. Oto my, Portugalczycy, nie uważamy ludzi o innym kolorze skóry za gorszych od nas, ponieważ zawieramy z nimi związki małżeńskie, z których później rodzą się nowi Portugalczycy. Nie wspominano przy tym w ogóle, że za zawarcie takiego małżeństwa rząd portugalski płacił spore pieniądze, które pozwalały im niejednokrotnie na zakup budynku pod biznes.

Dziś na ulicach Mozambiku, Angoli oraz Portugalii można zobaczyć wiele osób, których kolor skóry wprawiłby Salazara w osłupienie. Tak jak w przypadku byłego burmistrza Lizbony i obecnego premiera Antonio Costy, jedynego nie-białego szefa rządu w Europie, którego ojciec był Mozambijczykiem, w dodatku o korzeniach w indyjskim Goa.

 

* * *

 

Chelas, dzielnica Lizbony, daleko na północny-wschód od centrum miasta. Ponad sto lat temu były tu jedynie łąki, ogrody oraz sady bogatszych właścicieli ziemskich, którzy nie chcieli mieszkać w ciasnej zabudowie stolicy. Dziś wielu białych Portugalczyków określa Chelas jako jedną z bardziej niebezpiecznych dzielnic Lizbony, ponieważ z powodu braku pracy, wielu młodych ludzi ma wstępować do miejscowych gangów handlujących narkotykami oraz bronią. I wielu kończy tragicznie. To właśnie stąd miał pochodzić Danijoy Pontes, 23-latek z São Tome, zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach w więzieniu

Tutejsze pozostałości budynków w stylu kolonialnym, nieodremontowane i kompletnie zaniedbane, są miejscem zabaw dzieci nowych mieszkańców tej dzielnicy. Oraz squatem dla bezdomnych.

Ponad czterdzieści lat temu najpierw postawiono tu prowizoryczne małe kontenery udające domy dla przybywających z dawnych portugalskich kolonii. Lizbona nie przygotowała się na setki tysięcy nowych obywateli, którzy w ciągu dwóch lat zapełnili każde wolne miejsce w okolicy. Kiedy zabrakło domków-kontenerów, przybywający stawiali szałasy oraz namioty. Byle tylko w czymś nocować.

Miałem szczęście, bo w Lizbonie była nasza dalsza rodzina – opowiada Antonio, żyjący teraz w mieszkaniu odziedziczonym po bezdzietnym wuju. Wcześniej, zaraz po przybyciu z Mozambiku, władze Lizbony przydzieliły mu miejsce w jednym z hoteli w pobliżu placu Rossio. Mieszkał zatem z rodzicami w pojedynczym pokoju przez prawie rok. – Ale to i tak lepsze niż namiot. Pamiętam, że pojechałem wtedy z kuzynem zobaczyć to nowopowstające osiedle. Oniemiałem, bo nigdy wcześniej nie widziałem takiego rozgardiaszu.

W Mozambiku rodzice zabraniali mu zapuszczania się w dzielnice zamieszkałe przez rdzenną ludność, więc nie widział warunków, w jakich przyszło im żyć. Dopiero wtedy, w Chelas, zobaczył co oznacza nie mieć domu.

Horace jeszcze wtedy w Portugalii nie było. Przyleciał dwa lata później, kiedy zaczęto w końcu budować dziesięciopiętrowce. Budynki wspinały się do góry znacznie wolniej, niż przybywały nowe osoby z krajów ogarniętych wojną domową – Angoli i Mozambiku.

Jako student z dawnej kolonii miałem zagwarantowane miejsce w akademiku. Poznałem wtedy dziewczynę, która mieszkała w dzielnicy imigrantów. Była bystra, ale biedna jak do dziś wielu tamtejszych mieszkańców – gdy zakochany Horace zobaczył, że Ana mieszka w dwóch pokojach z dziewięcioosobową rodziną, zaproponował jej najpierw małżeństwo a później przeprowadzkę do akademika. – Na szczęście było to możliwe. Pobraliśmy się po trzech miesiącach znajomości. Jej rodzice byli przeszczęśliwi, że będzie miała lepszy start w życie niż jej siostry.

Oboje skończyli studia. On architekturę, ona pedagogikę, ale na pracę w swoich zawodach nie mogli za bardzo liczyć. Horace chodził od jednej pracowni architektonicznej do kolejnych i wszędzie mu odmawiano. Próbował również w dziale urbanistycznym Lizbony oraz mniejszych miejscowości znajdujących się w pobliżu, ale bez powodzenia. Nigdzie nie podano mu powodu, ale Horace do dziś podejrzewa, że chodziło o kolor skóry. Podobnie było z Aną: raz usłyszała, że czarna kobieta nie będzie uczyć białych dzieci.

Dzielnica Chelas z czasem zaczęła w końcu przypominać zwykłe osiedla, jakie można zobaczyć na obrzeżach Paryża czy Rzymu. Powstały place zabaw dla dzieci, kluby oraz sklepy. Pomiędzy nimi również stoiska przyuliczne, na których miejscowi sprzedawali przesyłane im przez rodzinę z Afryki produkty niedostępne w Lizbonie – przyprawy, niektóre warzywa, suszone oceaniczne ryby. Inne stoiska oferowały pieczoną kukurydzę, tłuczony maniok z ziołami. Innej pracy jednak na miejscu nie było.

Chociaż w ciągu kilku lat władzom Lizbony udało się przygotować program pomocowy dla wciąż przybywających z Afryki, to jednak nie wszyscy byli w stanie z niego skorzystać z powodu ograniczonych funduszy. Mieszkańcom Chelas zostawały więc zajęcia w rodzaju sprzątania w urzędach i instytucjach, sklepach, wykładania towaru w magazynach, czy prace uliczne. Horace zaczynał właśnie od układania produktów w sklepie.

Zawsze byłem wygadany, więc rozmawiałem z klientami, nawiązując nowe znajomości. Niektórzy ucinali rozmowę od razu i nie chcieli mi podać ręki, inni byli bardzo ciekawi, skąd pochodzę. Przez cztery kolejne lata nie udało mi się zmienić pracy, a miałem już jedno dziecko i drugie w drodze, więc naprawdę chciałem mieć lepiej płatne zajęcie. Ana wychowywała synka i udzielała korepetycji z matematyki dzieciakom z Chelas, ale nie przelewało nam się: nikt z białych nie chciał mieć jej jako nauczycielki ich dzieci.

Antonio poznał Horace właśnie w sklepie. Obaj rozmiłowani w architekturze, zaczęli rozmawiać na temat nowo powstającego budynku nieopodal Uniwersytetu, przy którym Antonio był jednym z wykonawców. Po godzinie rozmowy w sklepie, najpierw umówili się na kawę, a potem na wspólną firmę. I prowadzili ją przez następne prawie trzydzieści lat.

Byłem cieniem. To Antonio był twarzą firmy, mnie przy biznesowych rozmowach jedynie tolerowano. Czułem się gorszy, chyba po raz pierwszy w życiu, choć przeszedłem więcej niż niejeden biały. I mimo wielu przeciwności mogę o sobie powiedzieć, że osiągnąłem bardzo dużo. Obserwowałem scenę polityczną w moim nowym kraju i cieszyłem się, że coraz więcej posłów i posłanek, których rodzice czy dziadkowie pochodzili z Afryki, uzyskiwało miejsce w parlamencie. Wydawało mi się, że w końcu Portugalia będzie wielonarodowa. Ale to był tylko obrazek dla turystów i zagranicznych obserwatorów – wzdycha Horace.

 

* * *

 

Rasizm w tym kraju ma się dobrze – stwierdza Amelia. Jej rodzice pochodzą z Wysp Zielonego Przylądka: mama biała, tata rdzenny mieszkaniec Afryki, poznali się na początku lat 80-tych XX wieku na jednej z plaż nieopodal Praia, stolicy Wysp. Choć urodzili się w tym samym mieście, należeli do różnych grup społecznych i kiedy zawarli małżeństwo, obie rodziny uznały to za mezalians. Dlatego zdecydowali się zamieszkać w Lizbonie.

Dopóki matka Amelii nie mówiła, kto jest jej mężem, nie miała problemów ze znalezieniem pracy w banku. Kiedy mąż przyprowadził trzyletnią Amelię do jej biura, niektórzy koledzy zaczęli jej unikać. – Ja nigdy nie miałam problemów w szkole. W mojej klasie byliśmy tak wymieszani, że uznawaliśmy naszą wielobarwność za normę. Myślę, że moje pokolenie tak po prostu ma – opowiada dziewczyna.

Ale kiedy podaje kawę białym mężczyznom, którzy mogliby być jej ojcami lub dziadkami, często słyszy słowo „czekoladka”, i komentarze, że jest „dobra do służenia i łóżka”. Nieraz zwracała już uwagę kierownikowi kafejki, w której pracuje, że nie życzy sobie takich słów ze strony klientów, ale on tylko rozkładał ręce i mówił, że „klient nasz pan” i powinna być wdzięczna, że w tych ciężkich czasach ma jeszcze pracę. Dlatego Amelia zaczęła bardziej wspierać ciemnoskóre kobiety w parlamencie.

Przy ostatnich wyborach pod koniec stycznia pomagała m.in. sztabowi Beatriz Gomez Dias z Bloco de Esquerda, pochodzącej z Senegalu aktywistce opowiadającej się za równouprawnieniem wszystkich Portugalczyków, niezależnie od płci oraz koloru skóry. Diaz uzyskała mandat poselski w wyborach 2019 roku, ale trzy lata później przepadła, co Amelia uznaje za niedobry znak na przyszłość.

Moi przyjaciele, nieważne skąd się wywodzą, również nie widzą przyszłości Portugalii różowo. Mam wrażenie, że wracamy do czasów nacjonalistycznych nie tylko w moim kraju, ale i na całym kontynencie. Nie chciałabym, żeby historia II wojny światowej się powtórzyła, bo od haseł „Europa tylko dla białych” się zaczyna. Za słowami pójdą działania, a potem to już wiadomo.

 

* * *

 

Chega! Dość!

Partyjne logo nazywającej się tak samo partii, to właśnie to hasło widniejące w poprzek grafiki przedstawiającej terytorium Portugalii, obrysowane kołem w kolorze krwistoczerwonym. Jej plakaty widać na terenie całego kraju. Wystarczyło zaledwie niepełne trzy lata, żeby lider ugrupowania Andre Ventura przekonał wyborców, że warto na nie głosować: o ile w wyborach w 2019 roku, czyli sześć miesięcy po powołaniu partii, uzyskała ona jeden głos w parlamencie, to w ostatnich, styczniowych wyborach już dwanaście, zostając trzecią siłą wśród deputowanych .

Po wyborach w styczniu, lokalne media rozpisywały się o wielkiej niespodziance, jaką sami sobie sprawili Portugalczycy, dając taką pozycję nacjonalistycznemu ugrupowaniu, jakiego nie było w tym kraju jeszcze nigdy, a przynajmniej od rządów Salazara. Główną przyczynę tak wysokiego wyniku wyborczego upatruje w obietnicach bardzo dużego obniżenia podatków, które już od kryzysu w 2008 roku sukcesywnie wzrastają.

Sam Ventura nic sobie nie robi z niepokoju gazet, radia i telewizji, widzi w nich dodatkową platformę do szerzenia swoich poglądów. Poglądów, które według jego przeciwników mogą doprowadzić do nowej dyktatury i ponownego odcięcia Portugalii od świata.

Słynie głównie z niechęci, np. do kobiet. Kiedy w 2008 r. wydał książkę o tytule „Czarnogóra”, krytycy przede wszystkim zarzucali mu, że przedstawia je jako uległe i podrzędne mężczyźnie na każdej płaszczyźnie. Szef Chegi równie otwarcie okazuje pogardę Romom, Islamowi oraz wielokulturowości Portugalii.

Podkreśla też, że chętnie widziałby rozszerzenie uprawnień policji. W państwie, w którym przez ponad czterdzieści lat obywatele byli inwigilowani przez prawie milion tajniaków, ten ostatni aspekt budzi u wielu niepokój.

Sam Ventura tych czasów nie pamięta. Ma zaledwie 39 lat, urodził się trzy lata przed wejściem Portugalii do Unii Europejskiej. Określający swoją partię jako zdecydowaną zwolenniczkę cywilizacji zachodniej, proponuje jednocześnie silniejsze kontrole graniczne oraz zmniejszenie – jego zdaniem – „nielegalnej i masowej imigracji”.

To on zaproponował poprawkę do ustawy o obywatelach Portugalii, którą nazwał „Prawem Mamadou Ba”, od nazwiska lidera SOS Racismo, który w listopadzie publicznie domagał się komisji śledczej w sprawie podejrzanej śmierci czarnego chłopaka w więzieniu. Zgodnie z propozycją Ventury, portugalskie obywatelstwo można by odbierać każdemu, kto popełnia przestępstwa, ale też obraża symbole narodowe i historyczne. Anty-rasistowskiemu działaczowi Chega zarzuciła, że „szerzy nienawiść wobec białego człowieka”.

 

* * *

 

Antonio nie lubi już zaglądać do gazet. Wiadomości, które czyta nie są tymi, które chciałby pokazać sąsiadowi. Po porannej kawie, na którą zaprasza Horace do kawiarni, w której pracuje Amelia, po prostu idą na spacer do nieodległego parku i patrzą na turystów, którzy nie zwracają na nich uwagi. Są dla nich neutralni, nie jak dla współrodaków, od których nieraz słyszeli, że siedzą na ławce tak blisko siebie, jakby byli zboczoną gejowską parą.

A potem widzą na murach budynków malowidła przedstawiające nazistowską swastykę i hasła w rodzaju „Portugalia tylko dla białych Portugalczyków”. Nawet ich dzielnica Bairro Alto, z reguły wymuskana dla dobrego odbioru turystów, zaczęła przypominać wymianę zdań dwóch zwalczających się organizacji. Przeważają jednak rysunki: powieszony na drzewie ciemnoskóry mężczyzna, takiż w łańcuchu przykutym do dużej żelaznej kuli na polu tytoniu i kukurydzy, człowiek w kapturze Ku Klux Klanu. Antonio i Horace z reguły odwracają wtedy wzrok i idą w kierunku Praça do Comércio, żeby porozmawiać z młodymi ludźmi.

To w nich jest nadzieja, bo widzą, że świat nie powinien być tak podzielony, że każdy jest wartościowym człowiekiem bez względu na to, skąd pochodzi. Każdy może wnieść do wspólnego garnka coś, to wzbogaci całe społeczeństwo – nie ma wątpliwości Antonio – Gdyby nie Horace, nie odważyłbym się otworzyć własnej firmy. On ma siłę, której zawsze mi brakowało, mimo iż wydawałoby się, że jako biały we własnym kraju jestem uprzywilejowany.

Reportaż powstał dzięki wsparciu odbiorców w serwisie Patronite. Możesz do nich dołączyć tu: https://patronite.pl/dzialzagraniczny

Dziękuję!

Iza Klementowska

Reporterka, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach Extra”, „Newsweeku”, „Kontynentach”, „Machinie”, „Sukcesie”, „Bluszczu” i „Nowym Dzienniku” (Nowy Jork). Autorka książek: „Samotność Portugalczyka” (nominacja do Nagrody im. Teresy Torańskiej), „Szkielet białego słonia” (nominacja do Nagrody Travelery, nominacja do Nagrody Radia Wrocław Emocje), „Minuty. Reportaże o starości” (Nominacja do Nagrody Radia Wrocław Emocje), „Skóra. Witamy uchodźców” (Nominacja do Nagrody im. Beaty Pawlak), „Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów”.