– Pamiętam doskonale, jak w czasie bombardowań jedna towarzyszka była w czwartym miesiącu ciąży. Odłamek bomby przeciął ją na pół – opowiada Sandra, zaznaczając dłonią miejsce tuż poniżej linii żeber.
Zazwyczaj mówi bardzo głośno, niemal krzyczy. Nie jest w stanie odpowiadać na siedząco, co chwila wstaje, przechadza się od jednej ściany do drugiej ze splecionymi z tyłu rękoma. Każdy krok stawia mocno, z pięty: od razu widać, że pół życia spędziła w mundurze. Mimo to, kiedy opowiada o wydarzeniach w Casa Verde – bombardowaniu w 1990 roku głównej siedziby partyzantki, do której należała – łamie się jej głos. Nie jest w stanie mówić dalej.
Sandra Ramírez wstąpiła w szeregi grupy zbrojnej dekadę wcześniej, jako 14-latka. Wtedy nazywała się jeszcze Griselda Lobo Silva i była córką ubogich rolników z północnej Kolumbii, którym kawałek ziemi ledwo wystarczał, żeby wyżywić osiemnaścioro dzieci. Pod pseudonimem, który został z nią już na resztę życia, po dwóch latach służby została wysłana do bazy Centralnego Sztabu Generalnego. Bez wielkiej misji, miała po prostu pełnić wartę przy drzwiach. Ale to właśnie tam poznała swojego przyszłego partnera: starszego o 30 lat Manuela Marulandę, założyciela i przywódcę FARC-EP, największej partyzantki w całej Ameryce Łacińskiej.
* * *
Kiedy w latach 40. Pedro Antonio Martín, przydrożny sprzedawca sera z centralnej Kolumbii, wraz z grupą kuzynów i sąsiadów wyruszył w góry, aby tam walczyć o prawo rolników do ziemi, nikt nie przypuszczał, że właśnie zaczyna się jeden z najdłuższych konfliktów zbrojnych XX wieku.
Pedro, pod nowym imieniem Manuel Marulanda Vélez, zaczął tworzyć front zbrojny przeciwko siłom rządowym, które nie chciały dopuścić do tego, aby zrzeszeni w grupy chłopi przejęli władzę nad terenami należącymi do oligarchów i elit politycznych. Te ostatnie, podzielone na wrogie obozy konserwatystów i liberałów, przez 10 lat prowadziły ze sobą krwawą wojnę domową znaną jako „la Violencia” – „Przemoc” – w której zginęło ponad 200 tys. osób. W 1958 r. obie strony zawarły pokój i zaczęły się zgodnie wymieniać władzą, ale jedna z głównych przyczyn konfliktu, czyli nierówny dostęp do gruntów rolnych, pozostała nierozwiązana.
Dlatego zainspirowane Marksem i zmotywowane wygraną rewolucją kubańską chłopskie bojówki, w tym grupa Marulandy, pod koniec lat 50. zaczęły przejmować kontrolę w centralno–zachodniej części kraju. Górskie rejony Sumapaz, el Ariari, el Pato, el Guayabero i Marquetalia zostały ogłoszone niepodległymi republikami.
W 1964 r. wojsko zorganizowało bombardowanie tej ostatniej, w której przebywał właśnie Marulanda. Ale operacja okazała się fiaskiem: półtora tysiąca zawodowych żołnierzy nie dało rady pojmać ani zabić pół setki chłopskich bojowników. W odpowiedzi ci ostatni po kilku miesiącach już oficjalnie założyli Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia – Ejército del Pueblo (FARC-EP) [Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii – Armia Ludowa – red.], a Marulanda został ich głównodowodzącym.
Jego grupa nie była jedyną działającą w Kolumbii partyzantką, w w tym samym okresie powstała Armia Wyzwolenia Narodowego [Ejército de Liberación Nacional, ELN – hiszp.] i Ludowa Armia Wyzwolenia [Ejército de Liberación Popular, ELP – hiszp.]. ELN czerpało z rewolucji kubańskiej, a ELP inspirowało się Mao.
Wszystkie grupy zbrojne łączyły deklaracje, żeby raz na zawsze położyć kres politycznej hegemonii i zwrócić najuboższym Kolumbijczykom prawo do decydowania o ziemi i o sobie samych. Z pozoru szlachetne ideały równości i braterstwa czerpane z Marksa, Mao i Che Guevary, zostały jednak z czasem przyćmione przez szybkie i duże zyski z handlu narkotykami, masowe porwania, oraz zabójstwa.
To co było niezmienne, to że od początku w walce zbrojnej z ramienia FARC-EP brały udział kobiety: do czasu podpisania traktatu pokojowego z rządem i demobilizacji w 2016 r., stanowiły aż 40 proc. jej członków. Georgina Ortiz, która zginęła jeszcze w czasie bombardowania Marquetalii, dla następnych pokoleń partyzantek stała się symbolem walki nie tylko z wrogiem, ale też i patriarchatem.
* * *
– Kiedy dołączyłam do FARC-EP, zakaz zachodzenia w ciążę nie istniał jako taki. Nie mogłyśmy mieć dzieci przez sam fakt, że byłyśmy na wojnie – opowiada Olga. Podobnie jak Sandra, dołączyła do FARC-EP w 1981 roku. Wcześniej należała do komunistycznej młodzieżówki w Bogocie, słuchała Silvio Rodrígueza i Pablo Milanésa – czołowych bardów kubańskiej rewolucji.
Dziewczyny z jej dzielnicy szybko wychodziły za mąż i rodziły dzieci. Większość nie marzyła o karierze zawodowej, a tym bardziej o tym, żeby iść na wojnę z karabinem na ramieniu. Olga chciała być jednak jak Mitka Grabcheva, pisarka i zarazem bohaterka jej ulubionej książki „W imię ludu”. Mitka wraz z grupą partyzantek walczyła w okupowanej przez nazistów Bułgarii i stała się największą inspiracją dla nastoletniej z Kolumbii.
– Zakochałam się w projekcie FARC-EP – mówi Olga. – Nie spełniałyśmy typowych, tradycyjnych ról. Nie musiałam gotować. Chyba, że akurat padła moja kolej – kontynuuje.
Służbę pełniła w błotnistych regionach Sumapaz, gdzie wysłano ją, kiedy za wolno pisała na maszynie i przez dwa miesiące próby nie sprawdziła się jako sekretarka przydzielona Jacobo Arenasowi – głównemu ideologowi FARC-EP, najważniejszemu przywódcy grupy obok Marulandy. Olga jeszcze w latach 80. poznała jego, jak i jego partnerkę, Sandrę.
Ta druga mówi, że chciała mieć z nim dzieci, ale musiała wybrać między walką zbrojną a macierzyństwem: bycie w ciąży w szeregach partyzantki oznaczało w wielu przypadkach śmierć. Do większości starć dochodziło w terenach górzystych, w lasach. Nie było miejsca, gdzie brzemienne kobiety mogłyby się schronić i przeczekać atak. Musiały szybko uciekać, co w ich stanie często było utrudnione, lub walczyć. – Widziałam jak ciężarne umierały w czasie starć – wspomina Sandra.
Jej towarzyszka zdecydowała inaczej. Przez 15 lat, które spędziła w szeregach FARC-EP, świat bardzo się zmienił: upadł mur berliński, Kuba pogrążył się w kryzysie, a prawie cała lewicowa partyzantka walcząca w Ameryce Centralnej poddała się. Olga wiedziała, że to najlepszy, i być może jedyny, moment na zajście w ciążę. Miała 35 lat.
– Pewnego dnia wstałam i powiedziałam do jednego towarzysza, że potrzebuję nasienia – wspomina. Wiedziała, że musi poprosić o zgodę dowódcy. Wykorzystała fakt, że została wysłana w delegację do Marulandy i to właśnie partner Sandry zadecydował, że Olga mogła mieć dziecko. Dostała zgodę, bo jak mówi, „zawsze na siebie uważała”.
* * *
W połowie lat 80. do FARC-EP dołączyło wiele kobiet i wiele zachodziło w ciążę. Dlatego wszystkie, podobnie jak Olga, musiały „na siebie uważać” i odbyć szkolenie z edukacji seksualnej. Kurs obejmował nie tylko wiedzę teoretyczną: w 1993 roku, na zebraniu głównych dowódców, na którym uzgadniano wytyczne co do dalszego planu walki, ustalono, że „w FARC-EP–EP planowanie rodziny jest obowiązkowe”. Olga wspomina, że prezerwatyw nie chcieli używać ani mężczyźni, ani kobiety, dlatego najpowszechniejszą metodą zapobiegania ciąży szybko stał się Norplant: wszczepiany pod skórę implant, uwalniający hormony hamujące owulację.
Mimo to, w dalszym ciągu liczba kobiet zachodzących w ciąże była wysoka. Przygodne pożycie były codziennością – powściągliwość seksualna, przynajmniej ta pozorna, była i jest domeną kolumbijskich konserwatywnych elit, a to z nimi walczył FARC-EP. Na każdym poziomie.
– Miałam wielu mężczyzn. Naprawdę wielu. Jednego dnia mogłam być z jednym, a drugiego z innym. To była moja decyzja. Miałam jeden dłuższy związek. Byłam od dwóch lat w relacji z Cristóbalem, kiedy go zamordowali – opowiada Isabela Sanroque, ex-partyzantka z Bogoty.
Kobiety wykorzystywały fakt, że w niektórych batalionach stanowiły mniejszość. Ich seksualność była niekiedy ich bronią.
– W Sumapaz było 80 mężczyzn i 5 kobiet – opowiada Olga. Status w grupie określały warty: nowo przybyłe osoby, zwłaszcza te z miasta, które nie potrafiły jeszcze odróżniać dźwięku zbliżającego się jaguara od ludzkich kroków, czatowały na terenie obozowiska. Warty w lesie, z dala od obozu, były ważniejsze i należały do obowiązków doświadczonych partyzantów. Ich komendant nie pozwalał, aby sprawowały ją kobiety. – Tłumaczył, że nie umiemy dobrze celować, że nie znamy się na strzelaniu – wspomina Olga.
Całą piątką usiadły w kącie i zawiązały pakt. Postanowiły, że żadna z nich nie będzie uprawiała seksu z komendantem. Seksualny protest miał trwać dwa miesiące. Komendant, nieświadomy tworzących się za jego plecami układów, pozostał niewzruszony. Nic się nie zmieniło. Każdy poranek nadal zaczynał od swoich dwóch rytuałów – walki z niesforną burzą opadających na czoło loków, co skutecznie odejmowało mu powagi i budziło śmiech na apelach, oraz od oznajmienia, że kobiety nie będą pełnić żadnej znaczącej funkcji w jego oddziale.
– Nikomu o tym nie mówiłam, aż do teraz. Mogłyśmy mieć przez to problemy. Nie przez fakt, że z nim nie spałyśmy, tylko przez to, że to był protest – opowiada Olga. Ze zdjęć i plakatów wiszących na ścianach patrzą wielcy ojcowie myśli komunistycznej: Marks, Che, Lenin i Trocki.
* * *
Jeszcze w latach 80. i 90. czasami pozwalano na to, żeby kobiety urodziły i zostawiły dziecko pod opieką najbliższej rodziny. Niektóre szły oddać dzieci krewnym i nigdy nie wracały – wybierały macierzyństwo zamiast munduru. Dla dowódców nie oznaczało to jedynie straty w ludziach, ale też obawę, że kobieta zostanie namierzona przez wojsko, będzie torturowana i w konsekwencji wyda położenie swojego batalionu. Nie były to bezpodstawne obawy.
W 2010 roku, za prezydentury Álvaro Uribe – który za punkt honoru postawił sobie całkowitą eliminację FARC-EP, bez zważania na koszty – głośnym echem odbiła się historia 16-latki, córki wysokiego rangą członka grupy. Dziewczyna poszła odwiedzić swoją mamę – aktywną partyzantkę Maríę Victorię Hinojosę – w San Miguel, 570 kilometrów od Bogoty. Wojsko namierzyło nastolatkę i spuściło bombę na obozowisko. Zginęły 22 osoby, w tym María i jej córka.
Kobiety decydujące się na pozostawienie noworodków z rodziną, często przez lata nie miały kontaktu ze swoimi dziećmi. Alexandra, była partyzantka, nie widziała się ze swoją córką i synem praktycznie przez siedem lat, w czasie których odsiadywała karę więzienia za masowe porwania dla okupu. Wizyty dzieci w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze były bardzo utrudnione.
Alexandra i tak miała szczęście, bo trafiła do więzienia w czasie procesu pokojowego między rządem a partyzantką: FARC-EP opłaciło jej prawnika i mogła walczyć o częstsze wizyty. Jednak do dziś, jak przyznaje, syn i córka wypominają jej nieobecność przez większą część ich dzieciństwa. – Mówią mi, że ich nie znam. Nie wiem, co lubią – przyznaje – Nie było mnie na 15-tych urodzinach mojej córki [w Ameryce Łacińskiej najważniejsze urodziny, odpowiednik 18-tki – red.], teraz musimy poznać się na nowo.
Po opuszczeniu więzienia, już po demoblizacji FARC-EP, Alexandra wynajęła mieszkanie w dzielnicy, w której nikt nie znał jej przeszłości. Co miesiąc, w ramach programu pomocowego dla byłych partyzantów, dostaje 900 tys. pesos (ok. 900zł), zdecydowanie za mało na godne życie.
Po latach poszukiwań Alexandra dostała pracę jako opiekunka do dziecka: zajmuje się trzyletnim chłopcem, zatrudnili ją byli dowódcy FARC-EP. Pracuje na południu Bogoty, powszechnie uważanym za niebezpieczne, ludzie z bogatej północy nigdy tu nie przyjeżdżają. W przykrytym plastikową dyktą pomieszczeniu jest gorąco, mały chłopiec jeździ na rowerku i co chwila przychodzi, żeby się przytulić. Alexandra mówi, że daje mu to, czego nie mogła dać swoim dzieciom – czas.
* * *
Pierwszą aborcję Isabela miała kiedy przeszła do cywila. To była jej decyzja i mówi o tym otwarcie. Nie wszystkie kobiety, które wraz z nią walczyły w partyzantce, miały jednak wybór.
W 1991 roku do FARC-EP należało 5,8 tys. osób. Jedenaście lat później, w 2002 roku, liczba członków i członkiń wzrosła do 28 tysięcy. To oznaczało większą liczbę kobiet i, tym samym, większą liczbę brzemiennych – Kiedy kobiety zaczęły masowo zachodzić w ciążę, co można było zrobić? – zadaje retoryczne pytanie Olga.
Sekretariat, czyli najwyższa struktura w FARC-EP, wydał polecenie dokonywania aborcji w sytuacjach, w których antykoncepcja nie zadziałała, lub nie była możliwa. – Większość kobiet wiedziała, że trzeba było to zrobić – wspomina Isabela – Niektóre były potem smutne, ale te które miały dzieci, też przeżywały dramat, bojąc się, że im je odbiorą – kontynuuje.
Specjalny Trybunał dla Pokoju, na mocy porozumień pokojowych odpowiedzialny za osądzanie zbrodni popełnionych podczas konfliktu, stwierdza w specjalnym raporcie, że przerywanie ciąży było „systematyczną i uogólnioną praktyką”. Szacuje się, że średnia liczba aborcji w FARC-EP wynosiła 1000 rocznie.
Według relacji Olgi, to antykoncepcja była obowiązkowa, nie aborcja. Jednak kolumbijska prokuratura, po przeanalizowaniu 232 przypadków nieletnich kobiet zwerbowanych przez FARC-EP, ustaliła, że przymusowa aborcja stanowiła 14 proc. wszystkich form przemocy seksualnej. Kobietom kazano połykać misoprostol: środek na owrzodzenie żołądka, którego jednym z efektów ubocznych może być poronienie. Gdy to nie poskutkowało – jak w nagłośnionym przez Trybunał i media przypadku 14-letniej Eleny – kobiety czekał zabieg. Jeżeli się opierały, były związywane sznurem.
Wiele kobiet, które kilkanaście lat temu doświadczyło przymusowej aborcji, dzisiaj musi walczyć o „status ofiary”.
Po podpisaniu paktu pokojowego w 2016 i złożeniu broni, rząd zatwierdził ustawę o ofiarach i zaczął przyznawać taki status osobom, które szczególnie ucierpiały w czasie konfliktu. Uznaje się za nie ludzi porwanych przez partyzantkę dla okupu, rodziny osób „zaginionych” i niektórych byłych członków FARC-EP. Ci ostatni, żeby dostać odszkodowanie finansowe, oraz pomoc medyczną i psychologiczną, muszą wykazać, że opuścili szeregi grupy przed ukończeniem 18. roku życia.
Hermetyczna struktura, nieustanna kontrola oraz presja psychologiczna często uniemożliwiała ucieczkę młodym kobietom. Większość z nich opuściła FARC-EP będąc już dorosłymi, lub dopiero po podpisaniu traktatu pokojowego. Dzisiaj są ofiarami bez statusu, środków do życia i prawa do pomocy.
* * *
Życie w FARC-EP wiązało się z nieustanną gotowością do walki i do ucieczki. Kiedy partyzantki dostawały sygnały do opuszczenia obozowiska, miały zazwyczaj kilka minut na spakowanie rzeczy osobistych i narzędzi niezbędnych do zbudowania kolejnego obozowiska. Plecaki często przekraczały 30 kg, ciężko było z nimi biec. Do jednej torby kobiety musiały zmieścić więc całe swoje życie. Od FARC-EP nie było przerwy ani wakacji.
Kiedy Olga zdecydowała się wstąpić do partyzantki, nie miała rzeczy na zmianę. Nie dostała munduru, bo nie było żadnego, który by na nią pasował – wszystkie dostępne uniformy były męskie, a Olga jest bardzo niska i ma szerokie biodra. Przez pierwsze pół roku nosiła tę samą bieliznę, w której przyjechała z Bogoty. Biały stanik i majtki szybko zżółkły. Nie miała jak ich zdjąć, żeby zrobić pranie, wszędzie dookoła byli mężczyźni. Razem walczyli, jedli i myli się: jeden obok drugiego. Jak wiele kobiet na początku służby w FARC-EP, wstydziła się kąpać nago.
Po 6 miesiącach pozwolono jej wziąć majtki po zmarłej współtowarzyszące. Olga zdjęła z niej bieliznę. – Musiałam tylko rozpruć po bokach, bo były za ciasne – opowiada, rysując w powietrzu kształt odzieży i zaznaczając miejsce, w którym musiała dokonać poprawek.
Przez lata nie dostawała przydziału nowych ubrań ani kosmetyków – na początku miała szampon, który przywiozła z Bogoty, potem zostało jej tylko mydło. W latach 80. wiele kobiet w FARC-EP ścinało z tego powodu włosy na krótko. A nie brakowało poważniejszych problemów.
– Był taki czas, że nie dostawałyśmy podpasek, bo jednej towarzyszce przyszło do głowy, żeby powiedzieć dowódcy, że to zbyteczny luksus – opowiada Olga. Rozcinały materiał z ręczników, których nie było wiele, więc każda miała po jednym kawałku. Jak szły się myć, szukały jakiegoś kąta, żeby schować prowizoryczną podpaskę, starannie składając materiał, aby zajmował jak najmniej miejsca, i żeby był jak najmniej widoczny.
Mimo to Olga nie narzekała. Nie przeszkadzały jej trudne warunki, wysoka temperatura powietrza i nocne warty. Miała tylko problem z dźwiganiem ekwipunku. Jako dziecko poważnie zachorowała, do dzisiaj jedną nogę ma mniej sprawną. W partyzantce nie było miejsca na dysfunkcje czy słabość. Olga musiała nosić nawet kilkadziesiąt kilogramów na własnych plecach, nie zapominając o karabinie, który zawsze jej towarzyszył. Nawet podczas snu.
* * *
Partyzantka dla większości kobiet była formą ucieczki. Isabela miała 14 lat, kiedy dołączyła do FARC-EP. Ojciec zostawił ją i jej matkę, kiedy była mała. Mimo że mieszkała w dobrej dzielnicy Bogoty, w Usaquén, żeby kupić sobie spodnie i buty przed dołączeniem do partyzantki, musiała w tajemnicy sprzedać pierścionek – pamiątkę po babci. Jej matka nic nie wiedziała.
Isabela chciała być jak najdalej od bogotańskiej rzeczywistości, która wydawała jej się pełna hipokryzji. Olga nie chciała wykonywać zadań, którymi obarczano kobiety w jej otoczeniu. Nie chciała prać, sprzątać i gotować jak jej matka.
Alexandra była na trzecim roku studiów. Któregoś dnia ojciec powiedział jej, że od lat ma drugą rodzinę i odchodzi. Poszła do FARC-EP ze złości. – Po 6 miesiącach przysposobienia do walki już nie byłam rozpieszczoną córeczką tatusia – mówi Alexandra – Nauczyłam się czyścić broń i przyzwyczaiłam się do spania na ziemi. Pierwszy raz w życiu byłam z siebie dumna – kontynuuje.
FARC-EP paradoksalnie dla wielu kobiet był jedyną szansą na rozwój. Oprócz strzelania, część z nich dopiero tam nauczyła się pisać i czytać dzięki obowiązkowym lekcjom, na jakie musiały uczęszczać w szeregach partyzantki. To tam dowiadywały się, że istnieje inna forma bycia kobietą niż ta, którą narzucano im w domach. Tu nie były gospodyniami. Nie było też zagrożenia, że ktoś je zostawi, chyba że umierał na polu bitwy. Nie musiały przywiązywać się do nikogo i do niczego, nawet miejsce zmieniały regularnie co dwa miesiące. W pewnym sensie – jak mówią – były wolne.
Po podpisaniu traktatu pokojowego część z nich wyszła za mąż i zaczęła być tym, kim wcześniej nie mogła, czyli matkami. – Wiele z nich podjęło decyzję o macierzyństwie, jak tylko zaczęliśmy negocjacje z rządem w 2012 r. Znam wiele kobiet, które były dowódczyniami, a teraz mają dzieci, ale nie pracę zarobkową – mówi Isabela Sanroque. Pomaga im w przystosowania się do życia poza partyzantką, prowadzi warsztaty skierowane szczególnie do tych kobiet, które po opuszczeniu szeregów FARC-EP doświadczają przemocy domowej.
Ta jest w Kolumbii niezwykle powszechna. Byłe bojowniczki mówią, że doświadczają jej zarówno od mężczyzn, którzy nigdy nie byli w FARC-EP, jak i od byłych towarzyszy broni, którzy agresję z pola walki przenieśli do domu. W Kolumbii panuje kultura macho i fakt, że kobiety chwyciły za broń, tego nie zmienił. Mimo że FARC-EP walczył z patriarchatem, a na szkoleniach partyzantki dowiadywały się, co oznacza słowo „feminizm”, aż do 2015 roku żadna kobieta nie zasiadła w Sztabie Generalnym.
– W partyzantce byliśmy równi, ale kiedy mężczyźni przeszli do cywila i nie mają już nad sobą dowódcy, wracają do tradycyjnych ról – mówi Olga. Kiedyś kobiety nie mogły opuścić FARC-EP, a teraz nie mogą wyjść z przemocowych związków.
* * *
Zgodnie z traktatem pokojowym, byli członkowie FARC-EP dostali prawo do czynnego udziału w życiu politycznym oraz gwarantowane 10 miejsc w senacie i Izbie Reprezentantów przez dwie kadencje. FARC-EP utworzył partię Fuerza Alternativa Revolucionaria del Común, później przekształconą w Comunes.
Olga opowiada swoją historię w siedzibie ugrupowania w Cali, w starej części miasta, co – jak przystało na latynoskie standardy – oznacza niebezpieczną dzielnicę, do której wstęp mają tylko lokalsi. Przy wejściu do budynku stoi dwóch byłych partyzantów, ich wzrost i postura budzą respekt. Są podejrzliwi w stosunku do każdego, kto przychodzi tu z zewnątrz. Bomby pod siedzibami partii nie są niczym zaskakującym, również ataki i morderstwa na byłych członkach FARC-EP zdarzają się niezwykle często. Od czasu podpisania paktu pokojowego w 2016 roku dokonano 303 morderstw na byłych partyzantach, w tym na 10 kobietach. Olga żyje w nieustannym zagrożeniu i nie zna innego stanu.
Sandra, która dzisiaj jest wiceprezydentką kolumbijskiego senatu z ramienia Comunes, przyjechała na parę godzin na Uniwersytet w Cali, żeby przedstawić program ugrupowania i zwerbować do niego studentów. Wybory parlamentarne odbywają się dokładnie za miesiąc, a punkty w sondażach spadają z każdym dniem. W 2018 roku byli partyzanci zdobyli 52 tys. głosów do senatu i 32 tys. głosów do izby reprezentantów, cztery lata później już o jedną trzecią mniej. Mimo usilnych starań, Coumnes nie ma szans na zwiększenie reprezentacji poza gwarantowanymi miejscami i prawdopodobnie za kolejne cztery lata zniknie ze sceny politycznej.
Sandra podkreśla, że jej partia jest jedyną, która stworzyła listę do senatu na zasadzie „zamka błyskawicznego”, gdzie kandydatki i kandydaci są ułożeni naprzemiennie, co gwarantuje, że połowa to właśnie kobiety. Przyznaje, że powrót dawnych towarzyszek do domów, jest stratą najlepszego kapitału politycznego – To dla nas największy problem. Musimy rekrutować ludzi z innych środowisk, a oczywiście najłatwiej byłoby, gdyby dołączyły do nas byłe partyzantki – ubolewa.
Członkowie FARC-EP przegrali na wszystkich możliwych frontach. Będąc w parlamencie mają mniejszy wpływ na kolumbijską rzeczywistość niż wtedy, kiedy byli uzbrojeni.
Kobiety również przegrały jeszcze bardziej wielowymiarowo. Partyzantka miała walczyć z patriarchatem, a tymczasem ich ciała, płodność, seksualność i macierzyństwo były podporządkowane rozkazom. Wychodząc z FARC-EP, wróciły do tej samej rzeczywistości, którą opuściły często w wieku kilkunastu lat: do codzienności pełnej przemocy, agresji i konfliktu, który istnieje tak długo, jak sama Kolumbia.
Dokądkolwiek by uciekły, zawsze są w punkcie wyjścia.