Maroko po cichu przeżywa drugą Arabską Wiosnę. Niestety, w tym sezonie prawdopodobnie nie osiągnie nawet połowy tamtego – i tak umiarkowanego – sukcesu.
Marokańska policja ostatnio też kąpie się w morzu, ale atmosfera zdecydowanie nie jest wakacyjna (Fot. GlobalPolitikos/Twitter)
Jest środek lata, więc nic dziwnego że marokańskie plaże w weekendy zapełniają się ludźmi szukającymi ochłody w wodzie. W zeszłą niedzielę nie wszyscy cieszyli się jednak z takiej wycieczki: w porcie Al–Husajma na północnym wybrzeżu kraju, kilkudziesięciu policjantów z oddziałów prewencji musiało w pełnym rynsztunku znosić piekące słońce, bo tłum który przyszli rozpędzić schronił się przed nimi po pas w wodzie. Demonstranci w zasadzie nie mieli innego wyboru, manifestacje urządzane przez nich w samym mieście były przez mundurowych konsekwentnie rozbijane – główny plac zamknięto przed nimi już wiele tygodni temu, ich sprzęt nagłaśniający był regularnie konfiskowany, a w dniu zakończenia ramadanu 26 czerwca doszło do prawdziwej konfrontacji, w której rannych zostało 39 funkcjonariuszy (cywile nie zgłosili się do szpitali w obawie przed aresztowaniami).
Podobne manifestacje na północy kraju nie milkną od wielu miesięcy. Punktem zapalnym była śmierć handlarza ryb w w Al–Husajmie w październiku zeszłego roku: Mouhcine Fikri został zmiażdżony przez śmieciarkę, gdy próbował odzyskać zarekwirowany mu przez policję towar. Wydarzenie od razu przypomina zgon tunezyjskiego sprzedawcy owoców Mohameda Bouaziziego, od którego samospalenia w proteście przeciw konfiskacie straganu rozpoczęła się w 2011 r. Arabska Wiosna. W Maroku jej przebieg był mniej dramatyczny, niż w innych krajach regionu – choć w kilkudziesięciu miastach kraju demonstranci głośno domagali się większej demokratyzacji kraju oraz reform ekonomicznych, to władzom udało się łatwo rozbroić zagrożenie. Król Muhammad VI zgodził się na pewne ustępstwa konstytucyjne, dzięki czemu np. musi teraz mianować premiera wskazanego przez partię wygrywającą wybory, a nie zgodnie z własnym życzeniem. Zwolnił też wtrąconych do więzień manifestantów i ustanowił tamazight (czyli odmianę berberskiego używaną przez mieszkańców gór Atlas) drugim językiem urzędowym.
Najdłużej panująca monarchia w świecie arabskim nie zamierzała jednak rezygnować ze swoich przywilejów. Zmiany okazały się mocno symboliczne, absolutna pełnia władzy wciąż spoczywa w rękach króla, oficjalnie także najwyższego przywódcy religijnego. Choć bezrobocie wynosi oficjalnie 10 proc., to już wśród najmłodszych (którzy byli siłą napędową Arabskiej Wiosny) wciąż bez pracy jest co czwarta osoba. Najgorzej jest na prowincji, zwłaszcza po zeszłorocznej fatalnej suszy, która spustoszyła uprawy. Obok korupcji, to właśnie brak zawodowych perspektyw jest motywem najczęściej przewijającym się podczas obecnych protestów.
Demonstracje nieprzypadkowo zaczęły się na północy kraju. Al–Husajma leży w samym środku Rifu, regionu zdominowanego przez Berberów od dawna skonfliktowanych z marokańską monarchią. W latach 20. ubiegłego wieku ogłosili powstanie własnej republiki, która walczyła przeciw połączonym siłom francusko–hiszpańskim (Maroko było protektoratem zarządzanym wspólnie przez oba kraje). Trzy dekady później Rifenowie ponownie próbowali się buntować przeciwko władzy króla, który do rozprawienia się z nimi wysłał 20 tys. żołnierzy na czele ze swoim synem (a ojcem obecnego monarchy) Hassanem. Gdy jego samolot podchodził do lądowania na miejscowym lotnisku, został ostrzelany przez berberskich snajperów – w odpowiedzi książę rozkazał zrzucać bomby na miejscowe wsie i gwałcić tamtejsze kobiety, w ciągu miesiąca zabitych zostało 10 tys. mieszkańców Rifu. Po zajęciu tronu Hassan zachował uraz do regionu i celowo omijał go w planach rozwojowych, przez co długo był on najbardziej zacofaną częścią kraju – w latach 60. co drugi noworodek nie przeżywał nawet pierwszego tygodnia. Gdy po wyjątkowo złej suszy Rifenowie urządzili zamieszki z powodu zbyt wysokich cen chleba, Hassan w telewizyjnym przemówieniu nazwał ich „dzikusami”.
Muhammad VI, znacznie łagodniejszy od swojego ojca, nie podziela tego zdania. Od kilku lat promuje wizję zamienienia północnego wybrzeża w zagłębie przemysłowo–handlowe, a dwa lata temu obiecał wpompować w Rif miliony euro na rozwój. Ale obietnice jak do tej pory się nie zmaterializowały, a lokalni urzędnicy boją się podejmować inicjatywę na własną rękę, bez zgody stolicy. Po wybuchu pierwszych demonstracji król wygłosił chęć odwiedzenia Al–Husajmy, ale władze szybko zdecydowały się jednak na zmianę strategii na tę znaną z przeszłości. Wiosną nazwały manifestujących separatystami, a potem aresztowały ich liderów (dziś za kratami ma przebywać już 200 więźniów politycznych), na czele z Nasserem Zefzafim, który w ciągu kilku tygodni wyrósł na najważniejszego przywódcę – oficjalnie został oskarżony między innymi o znieważanie symboli państwowych, po tym jak pod koniec maja przerwał krytyczne wobec demonstrantów kazanie w meczecie, wołając że „meczety należą do Boga, a nie króla”.
Po tych zatrzymaniach protesty rozlały się także poza Rif, między innymi 50 tys. osób wyszło na ulice w Rabacie. Demonstracje w stolicy zorganizowało Sprawiedliwość i Duchowość – islamistyczna organizacja, która w 2011 r. była jednym z głównych rozgrywających podczas Arabskiej Wiosny. Sprzeciwia się statusowi monarchy jako najwyższego przywódcy religijnego i domaga się całkowitego oparcia prawa na szariacie. Władze nie zezwoliły jej na utworzenie oficjalnej reprezentacji politycznej, więc działa podobnie jak Bractwo Muzułmańskie: szerząc swoje idee przez działalność społeczną. Jej członkowie konsekwentnie bojkotują wybory (twierdząc, że nie ma sensu głosować na rząd, który i tak nie rządzi), a ich dokładna liczba jest nieznana, ale powszechnie uważa się ją za największa tego typu organizację w kraju. Choć reformy konstytucyjne wprowadzone po Arabskiej Wiośnie odpowiadały głównie życzeniom lewicy, to właśnie Sprawiedliwość i Duchowość wyprowadziło wówczas najwięcej osób na ulicę – dlatego niektórzy publicyści spekulują, że gdyby islamistom udało się zawrzeć sojusz z Berberami, to Maroko czekałaby powtórka z tamtych wydarzeń.
Na dzień dzisiejszy wydaje się to jednak mało prawdopodobne. W 2011 r., po upadku niektórych autorytarnych rządów w regionie, monarchia czuła się zagrożona i musiała iść na ustępstwa. Ale dziś dyktatura w Egipcie rozprawia się z opozycją w sposób brutalny, a wciąż jest przez Zachód uważana za sojusznika – oporów przed użyciem siły nie będzie prawdopodobnie miał więc też Rabat. Co ostatnio było widać na plaży w Al–Husajmie: policja ostatecznie ruszyła do morza, żeby spałować demonstrantów. I na razie to władza jest na fali.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
a
jak zwykle dobra robota 🙂