Południowoafrykańska opozycja, do niedawna postrzegana jako strażnik interesów białej mniejszości, po raz pierwszy ma teoretyczne szanse na zdobycie władzy. Pod warunkiem, że przekona swoją byłą szefową do milczenia.
Trzy dekady po zrobieniu tego zdjęcia, polami golfowymi z prawdziwego zdarzenia wciąż może się cieszyć tylko wąska elita – reszcie dalej pozostaje klepisko (Fot. United Nations Photo/Flickr)
Co mają wspólnego sprawny aparat państwowy i kolonializm? Zdaniem Helen Zille, premier Prowincji Przylądkowej Zachodniej, to pierwsze jest prostym następstwem drugiego. W zeszłym tygodniu polityczka rozpaliła południowoafrykański internet serią tweetów: zaczęła niewinnie od wychwalania Singapuru jako kraju godnego naśladowania, żeby szybko uzasadniać sukcesy azjatyckiego tygrysa europejską spuścizną (wśród pięciu „lekcji do przyswojenia” wymieniła np. język angielski), a w końcu otwartego przypisywania kolonializmowi takich wynalazków jak kanalizacja i niezależne sądownictwo.
Wybiórcze poglądy historyczne Zille wywołały burzę w południowoafrykańskim internecie, choć polityczka już wcześniej nie unikała równie kontrowersyjnych stwierdzeń. W grudniu publicznie broniła pracowników restauracji, którzy na jednym z paragonów zamiast numeru stolika wpisali „dwóch czarnych”. Kilka tygodni wcześniej wzywała do odbierania stypendiów żakom domagającym się usunięcia z terenu Uniwersytetu Kapsztadzkiego posągu Cecila Rhodesa, najbardziej znanego przedstawiciela XIX-wiecznego brytyjskiego imperializmu. W 2012 r. nazwała „uchodźcami” dzieci urodzone w Prowincji Przylądkowej Wschodniej, które przyjeżdżają do Kapsztadu w poszukiwaniu lepszej edukacji.
Zille za swoje ostatnie twierdzenia co prawda szybko przeprosiła, ale i tak czeka ją teraz postępowanie dyscyplinarne w partii. Ugrupowanie nie może sobie teraz pozwalać na takie wizerunkowe wpadki, bo po raz pierwszy w swojej historii ma teoretyczne szanse na zdobycie władzy – między innymi dlatego, że nie przewodzi mu już premier Prowincji Przylądkowej Zachodniej.
Sojusz Demokratyczny to najważniejsza partia opozycyjna w RPA. Jej liderzy lubią podkreślać, że jest spadkobierczynią ruchów, które już od lat 50. ubiegłego wieku sprzeciwiały się polityce apartheidu. To prawda, ale ich działaczami byli w większości potomkowie europejskich osadników oraz imigrantów, a po tym jak w 2000 r. ugrupowanie wchłonęło część Nowej Partii Narodowej (czyli bezpośredniej następczyni rasistowskiego obozu władzy, rządzącego krajem w latach 1948-1994), w oczach miejscowych ugruntował się jego obraz jako grupy reprezentującej przede wszystkim białych wyborców. Ten wizerunek miała zmienić właśnie Helen Zille, która w 2006 r. przejęła stery Sojuszu.
Oprócz angielskim, posługuje się płynnie afrikaans i xhosa. W latach 70. jako dziennikarka ujawniła, że charyzmatyczny działacz antyrasistowski Steve Biko nie zmarł w więzieniu z powodu strajku głodowego (jak twierdziły władze), tylko wycieńczenia torturami. W swoim domu ukrywała poszukiwanych przez policję aktywistów ruchów demokratycznych, została aresztowana, potem przez parę miesięcy sama musiała się ukrywać. Wszystko to zdarzyło się jednak przed ponad dwoma dekadami, a żeby poważnie myśleć o zdobyciu władzy w całym kraju, Zille musiała przyciągnąć do partii przede wszystkim młodych czarnych wyborców, nie zawsze pamiętających stare zasługi. Choć udało jej się pozyskać kilka znanych twarzy z rządzącego Afrykańskiego Kongresu Narodowego, a szeregowi działacze Sojuszu zaczęli z jej polecenia budować poparcie w najuboższych dzielnicach południowoafrykańskich miast, to przewodnicząca zaliczała też ewidentne wpadki, np. wtedy gdy dla zdobycia sympatii ludu Thembu (z którego wywodził się Nelson Mandela) wciągnęła ich króla Buyelekhaya Dalindyebo na listy Sojuszu i pokazywała się z nim publicznie, choć monarcha był już wówczas oskarżony między innymi o porwanie i morderstwo – dziś odsiaduje 12-letni wyrok więzienia. Ostatecznie Zille zrozumiała, że jej partia nie pozbędzie się wizerunku obrońcy białych interesów, jeżeli na czele będzie stała właśnie biała osoba: w 2015 r. nie ubiegał się więc powtórnie o przywództwo, oddając pole młodemu czarnemu politykowi z Johannesburga, Mmusi Maimanemu.
Już rok później ugrupowanie odniosło historyczne zwycięstwo: choć w wyborach lokalnych Afrykański Kongres Narodowy zgarnął 54 proc. głosów w skali całego kraju, to na Sojusz głosował już co czwarty wyborca, a jego reprezentanci niespodziewanie zdobyli władzę w Johannesburgu, Pretorii oraz uznawanym za bastion partii rządowej Port Elizabeth. To jednak nie tyle zasługa samego Maimane, co kryzysu w jakim pogrążone jest dawne ugrupowanie Nelsona Mandeli.
Kongres, założony jeszcze na początku XX wieku w celu wywalczenia czarnoskórym mieszkańcom RPA równych praw, zdobył władzę w pierwszych demokratycznych wyborach w 1994 roku i od tamtej pory z automatu wygrywa każde kolejne głosowanie, bo nie ma z kim przegrać – jest po prostu partią reprezentującą większość obywateli. Ale dwie dekady u sterów przyniosły polepszenie sytuacji tylko nielicznym jego zwolennikom: ich wyborcy wciąż gnieżdżą się na stale powiększających się biednych przedmieściach, oczekiwana długość życia spadła w tym kraju z 61 do 52 lat, bez pracy jest co czwarty mieszkaniec RPA, a nierówności dochodów należą do najwyższych na świecie. Przeciętny lokalny górnik musiałby pracować 400 lat na roczną pensję dyrektora swojej kopalni – w 2012 r. doprowadziło do do krwawych zamieszek w Marikanie, 100 km na północ od Johannesburga, gdzie policja zabiła 34 protestujących i raniła kolejnych 70, podczas gdy kilka tygodni wcześniej działacze Kongresu świętowali stulecie w ekskluzywnym klubie golfowym. Czasy Nelsona Mandeli i jego bezbarwnego ale w miarę statecznego następcy Thabo Mbekiego należą do przeszłości – od 2009 r. prezydentem jest Jacob Zuma, zamieszany w liczne skandale obyczajowe i korupcyjne, kompromitujące całe ugrupowanie. W tym miesiącu Ndileka Mandela, wnuczka Nelsona, ogłosiła publicznie, że nie będzie więcej głosować na partię, która „nie reprezentuje już ideałów, o które walczył jej dziadek”, a to zdanie podziela coraz więcej czarnych wyborców: zeszłoroczne wybory samorządowe zostały uznane powszechnie za żółtą kartkę pokazaną Kongresowi, a wielu ekspertów już wróży Sojuszowi Demokratycznemu jeszcze większe sukcesy w wyborach krajowych za dwa lata.
Żeby utrzymać się na fali, opozycja musi jednak podtrzymać wizerunek grupy reprezentującej nie tylko białych. A jej starzy członkowie ewidentnie w tym nie pomagają. Działaczka Penny Sparrow nazwała na Facebooku czarnych plażowiczów „małpami”, Dianne Kolher-Barnard (minister policji w gabinecie cieni Sojuszu) sugerowała publicznie, że w kraju było lepiej za rządów prezydenta Bothy, choć to wtedy wprowadzono stan wyjątkowy, a aktywnych przeciwników segregacji rasowej skazywano na wieloletnie kary i torturowano w więzieniach, a znany dziennikarz Allister Sparks przemawiając na kongresie Sojuszu wychwalał Hendrika Verwoerda, jednego z twórców
apartheidu. Wszyscy troje są biali, a ich wypowiedzi są wodą na młyn działaczy Kongresu, którzy mogą powtarzać, że Maimane to figurant, za którego czarną twarzą chowają się utajeni rasiści.
Kontrowersyjne uwagi Zille są więc ostatnim, czego Sojusz w tej chwili potrzebuje – tym bardziej, że przypadły akurat na „Tydzień Przeciwko Rasizmowi” organizowany przez fundację Nelsona Mandeli. Wydaje się, że w tej chwili najważniejszym zadaniem władz partii nie jest już przekonywanie czarnych wyborców, że mogą reprezentować także ich interesy, tylko przekonanie własnych działaczy, żeby pomyśleli dwa razy zanim przeleją swoje myśli na 140 znaków.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Widać, że traktuje Pan czarnych jak 'dzieci specjalnej troski’ lub 'umysłowo chorych’, których nie wolno drażnić mówieniem prawdy. Czy to nie rasizm? Bo prawdą jest, że czarni przed przybyciem białego człowieka nie mieli cywilizacji; nie znali pisma, ani takich wynalazków jak koło, budynek, pług, ołówek, itp. Nie znali też kalendarza ani miary czasu, ani też liczb.
Polska przed przyjęciem chrześcijaństwa także nie znała wielu ówczesnych zdobyczy cywilizacji, a jej wcześniejszą historię znamy jedynie z mitów lub z relacji cudzoziemskich podróżników. Proszę sobie wyobrazić, że za wygłaszanie takiej opinii mógłby Pan być ciągany w Polsce do odpowiedzialności sądowej. A to właśnie dzieje się obecnie w RPA.
Młody Pan, i wykarmiony na papce propagandowej, więc zdziwi Pana fakt, że za czasów apartheidu cała prasa angielskojęzyczna w RPA była w opozycji, potępiała otwarcie ten system i propagowała rządy większości. W związku z tym upadł też rząd Vorstera, który zdecydował się na założenie gazety w języku angielskim, 'Ciztizen’, finansując ją pokryjomu ze środków budżetu wojskowego, i ukrywając ten fakt przed opinią publiczną. Była to jedyna i największa ówczesna afera korupcyjna rządu.
Allister Sparks, którego Pan tu wymienia, był zajadłym zwolennikiem rządów większości i krytykiem apartheidu, jako redaktor Rand Raily Mail. Nie znając Afrikaans, jego to własnie gazetę czytałem od początku lat 70-tych. On był głowną sprężyną nagłośnienia wyżej wspomnianej afery związanej z gazetą Citizen. Któż lepiej od niego potrafi porównać te dwie rzeczywistości?
Jeśli teraz nawet ci dawni aktywni działacze antyapartheidu, negatywnie oceniają obecne rządy na tle przeszłej epoki, coś musi w tym być. Ale dlaczego milczenie na być złotem?
Krzysztof
Szanowny Panie,
W tekście wyraźnie opisuję rozczarowanie wielu osób rządzami Afrykańskiego Kongresu Narodowego oraz pogorszenie sytuacji życiowej mieszkańców RPA w niemal ćwierć wieku od upadku apartheidu. Pan zdaje się sugerować, że jedynym powodem takiego stanu rzeczy jest oddanie władzy czarnym, którzy są niezdolni do rządzenia, bo przecież przed pojawieniem się białego człowieka żyli jak małpy – tak wynika z Pana twierdzeń, że nie mieli własnej cywilizacji (najwyraźniej nie słyszał Pan chociażby o Imperium Ghany, Aksum i Kusz, ani tym bardziej kulturze Nok), nie znali pisma (alfabet amharski zapewne umknął Panu przez przypadek), takich „wynalazków” jak budynek (700 hektarów ruin po Wielkim Zimbabwe trudno przecież uznać za trwałą deweloperkę).
Powodów dla których nie tylko RPA, ale także wiele innych krajów kontynentu jest w opłakanej sytuacji, można wymienić sporo. Są te zewnętrzne, jak np. eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którzy tak doradzali rządowi Zambii, że ta wprowadziła prawo niekorzystne dla niej samej, za to bardzo intratne szwajcarskiej przedsięriostwa Glencore, zarabiającego fortunę na wydobyciu tamtejszej miedzi. Są te wewnętrzne, np. zwyczajna korupcja ludzi władzy, czerpiących dla siebie materialne korzyści z takich układów raniących krajowe gospodarki. Oba czynniki są bezpośrednim następstwem kolonializmu i jego spuścizny rabunkowego wykorzystywania surowców kolonii dla awansu ekonomicznego metropolii, przy równoczesnym wykorzystywaniu rdzennej ludności. Twierdzenia pani Zille o dobrodziejstwach kolonializmu, tak jak rzekomo niezależne sądownictwo lub kanalizacja wzbudzają tak szerokie kontrowersje, bo po prostu mijają się z prawdą. W wielu miejscach kontynentu istniały organizmy państwowe, które wykazywały się dużą sprawnością przed europejskimi podbojami – Imperium Mali (którego mieszkańcy, wedle Pana słów, nie mieli przecież cywilizacji, budynków, ani nie potrafili liczyć) handlowało solą i złotem na taką skalę, że towary te docierały nawet do Chin. Kres własnemu rozwojowi Afryki Subsaharyjskiej przyniósł właśnie kolonializm, a porównywanie brutalnego narzucenia europejskiej zwierzchności temu kontynentowi do dobrowolnego przyjęcia chrześcijaństwa z powodów geopolitycznych przez Mieszka I jest poważnym nadużyciem.
Pozdrawiam
Szanowny Panie,
Po napisaniu mojego komentarza nie spodziewałem się odpowiedzi i dopiero po dwóch latach ją zauważyłem.
Po pierwsze, dlaczego przypisuje mi Pan twierdzenie, że murzyni przed skolonizowaniem Afryki żyli jak małpy? Polacy przed przyjęciem cywilizacji łacińskiej także nie znali pisma i wielu innych rzeczy, o których pisałem.
Czy dlatego mamy ich uważać za rodzaj małp? Co prawda, wyznawcy Wielkiej Lechii i Turbosłowianie wymyślili wielkie imperium, które miało czterdzieści królów przed Mieszkiem – ale czy można ich traktować poważnie?
Pisze Pan o cywilizacji Zimbabwe. Gdy pół wieku temu przyjechałem do RPA, ciągle nieznana była historia tej cywilizacji. Nawet teraz może Pan przeczytać w Wikipedii, że ruiny Zimbabwe odkryli Portugalczycy po raz pierwszy w 1505 roku (Diogo de Alcáçova), a w 1538 roku Joao de Barros tak o nich pisał:
„Nie istnieją żadne wzmianki,kiedy i przez kogo te budowle zostały wzniesione, gdyż miejscowa ludność, nieznająca pisma, utrzymuje że są one dziełem diabła, jako że ich poziom cywilizacyjny nie pozwala im uwierzyć, aby były one dziełem człowieka”.
Badania archeologiczne ustaliły, że budowle te zostały opuszczone pod koniec wieku XV; dziwnym więc zdaje się, że w kilkadziesiąt lat później czarni tubylcy przypisowali ich istnienie diabłu!
Dopiero teraz nauka doznała olśnienia i dorobiła nową historię ruin, stwarzając wielkie czarne cesarstwo. Być może, gdy przyjdzie odpowiedzi czas, także Turbosłowianie doczekają się naukowego potwierdzenia.
Rozumiem jednak, że Pana wiadomości ograniczają się do papki propagandowej – czy kiedykolwiek czytał Pan dzieła wielkich badaczy i odkrywców Czarnego Lądu, jak John Ogilby,Hugh Clapperton ,Dixon Denham ,Paul Du Chaillu ,Robert Moffat, Richard Burton,David Livingstone, Henry Stanley i wielu innych? Pisali oni o tym, co naocznie widzieli – ale obecnie książki te są widocznie na indeksie. Według nowych teorii, wszyscy oni kłamali!
To,co pisze Pan o Imperium Ghany, Aksum i Kusz, odnosi się do terenów opanowanych przez kulturę arabską – północna Afryka.
Także w Wikipedii może Pan sprawdzić, że alfabet amharski znany jest jako pismo semickie (nie murzyńskie), używane w Etiopii.
Łatwo zrozumieć, dlaczego niektóre ludy fałszują swoją historię: bierze się to z poczucia niższości; tak jakby postęp cywilizacji i technologiczny wyznaczał wartość narodu. Nawet Słowianie, pomimo tysiąca lat cywilizacji, ciągle mają to poczucie.
I wbrew Pana twierdzeniom, pani Zille ma rację. Może nie z moralnego punktu widzenia, ale takie są prawa historii. Czarny Ląd dopiero w miarę rozwoju technologii stał się dostępny dla Zachodnich eksploatorów i oni zbudowali tam zręby cywilizacji. Ja osobiście wolę naturę, niż obecną technologiczną cywilizację – ale coż na to poradzić?
Znajdzie Pan także wiele opinii w mediach, że Czarny Ląd wygląda coraz gorzej w porównaniu do czasów kolonialnych. Nawet jakaś polska dziennikarka zauważyła ostatnio, że po okresie kolonializmu i neokolonializmu, może nareszcie Chińczycy potrafią obudzić śpiącego olbrzyma afrykańskiego.
Kolonializm upadł, a wraz nim jego ideologia z prostej przyczyny nieopłacalności. Państwa kolonialne ponosiły wielkie wydatki utrzymując administrację tych terenów, podczas gdy zyski zagarniała międzynarodowa finansjera. Z kolei neokolonializm, stosując wszelkie zdobycze demokracji, chciał nachalnie narzucić te wartości czarnym, przy okazji eksploatując
bogactwa mineralne kontynentu. Chińczycy mają inne cele – bogactwa mineralne i zdobycie przestrzeni życiowej. I na tym tle zarysowją się coraz większe sprzeczności między nowymi kolonizatorami (bo tak ich spostrzegają czarni), a miejscową ludnością. Bardzo pouczający
jest tu filmik Empire of Dust (https://www.youtube.com/watch?v=1a-QpyF7rNc). Bardzo polecam obejrzenie tego filmu.
Pozdrawiam
Krzystzof Edmund Wojciechowicz