Był przywódcą związkowym organizującym strajki, które doprowadziły do przywrócenia demokracji, a dziś jest podejrzany o potajemne przyjmowanie pieniędzy. Czemu policja zatrzymała „brazylijskiego Wałęsę” i dlaczego jego sprawa odbija się na kobietach zatrudnianych jako pomoce domowe?
Skandal Petrobrasu pokazuje, jak wciąż rozległa jest w Brazylii szara strefa (Fot. Barbara Pietruszczak/Dział Zagraniczny)
Policja zapukała do drzwi Luíza Inácio Luli da Silvy w zeszły piątek o 6 rano. Byłego prezydenta Brazylii od razu przewieziono w nieoznakowanym samochodzie na posterunek policji, gdzie był przesłuchiwany przez prawie trzy godziny. W tym samym czasie ponad dwie setki funkcjonariuszy przeszukiwało aż 33 nieruchomości jego krewnych oraz współpracowników. Na informację o zatrzymaniu Luli, pod jego domem zgromadził się tłum zwolenników i przeciwników polityka, doszło do bójek. Zaraz po jego zwolnieniu, pod ten sam adres natychmiast udała się aktualna głowa państwa, żeby wyrazić solidarność ze swoim poprzednikiem. Sprawa Luli, przed laty często nazywanego „brazylijskim Wałęsą”, budzi w Brazylii dużo większe emocje niż nad Wisłą kłopoty legendy „Solidarności”, bo ten pierwszy wciąż ma ogromny wpływ na wydarzenia w największym kraju Ameryki Łacińskiej.
Dzieciństwo nie wróżyło mu takiej przyszłości. Przyszedł na świat w 1945 r. jako przedostatnie z ósemki dzieci rolników w stanie Pernambuco, którzy klepali taką biedę, że już niecały miesiąc po przyjściu na świat potomka, jego ojciec postanowił dołączyć do fali wewnętrznych emigrantów ciągnących za lepszym życiem do São Paulo. Rodzina podążyła jego tropem siedem lat później, choć ich sytuacja materialne nie uległa dzięki temu zmianie: wszyscy tłoczyli się w zaledwie jednym pokoju na zapleczu małego baru, a po zaledwie dwóch latach podstawówki Inácio był zmuszony porzucić szkołę, żeby ratować domowy budżet drobnymi zarabianymi na czyszczeniu butów. Jako 14-latek zaczął przynosić rodzicom już większe pieniądze, bo udało mu się dostać pracę w fabryce – opłacił ją jednak własnym zdrowiem, tracąc w wypadku mały palec. Przed ukończeniem pełnoletniości zaczął już działać w lewicowym związku zawodowym, a zaledwie dekadę później został jego szefem. W tej roli był jednym z inicjatorów ogromnych strajków w São Paulo, przemysłowej stolicy Brazylii, które pośrednio doprowadziły do osłabienia wojskowej dyktatury i przywrócenia demokracji pod koniec lat 80.
Lula stał już wówczas na czele Partii Pracujących, którą pomagali mu zakładać lewicowi intelektualiści oraz księża – jako jej lider startował we wszystkich kolejnych wyborach prezydenckich, trzykrotnie zajmując drugie miejsce i wreszcie, w 2002 r. zdobywając upragnione stanowisko, powtarzając ten sukces po 4 latach. Jako polityk miał szczęście, bo cały okres jego rządów przypadł na czas, gdy gwałtownie zaczynały rozwijać się Chiny: apetyt Państwa Środka na latynoskie surowce okazał się żyłą złota i w samym tylko 2010 r., gdy kończyła się druga kadencja Luli, wzrost gospodarczy w Brazylii wyniósł zdumiewające 7,5 procent. Lewicowy prezydent wykorzystał ten boom na sfinansowanie awangardowych programów społecznych, dzięki którym do klasy średniej awansowało w tym kraju aż 40 mln osób. Były związkowiec stał się polityczną supergwiazdą: tygodnik „Time” uznał go za najbardziej wpływową osobę na świecie, dzienniki „Le Monde” i „El País” wybierały go człowiekiem roku, a „Financial Times” dekady. Gdy odchodził ze stanowiska, popierało go aż 80 proc. obywateli. Nic dziwnego, że osobiście wybrana przez niego na następczynię Dilma Rousseff też dwukrotnie wygrywała potem wybory prezydenckie.
Teraz kariery obojga mogą się jednak skończyć w niesławie z powodu firmy, której Rousseff szefowała przed przejęciem sterów w państwie.
Jeszcze niedawno wydawało się, że Brazylia śpiewająco wkracza w nową erę (Fot. Barbara Pietruszczak/Dział Zagraniczny)
Od 2003 r. do 2010, Rousseff była przewodniczącą rady nadzorczej Petrobrasu. To państwowy koncern zajmujący się wydobyciem ropy naftowej i gazu ziemnego oraz ich przetwórstwem, największa firma w całej Ameryce Łacińskiej, która w pewnym momencie pod względem wartości wyprzedziła nawet Microsoft. Od dwóch lat jest to także epicentrum największego skandalu korupcyjnego w historii Brazylii.
Sprawa zaczęła się od pozornie mało znaczącej sprawy prania brudnych pieniędzy w Kurytybie, stolicy południowego stanu Paraná. W toku rozpoczętego w lipcu 2013 r. śledztwa prokuratura zorientowała się jednak, że źródła pieniędzy leżą daleko poza ich rodzinnymi stronami. Za kratki trafił wówczas Alberto Youseff, doskonale znany policji przestępca, który karierę zaczynał jeszcze jako nastolatek od przemytu alkoholu i papierosów z Paragwaju pod rozkazami własnej starszej siostry. Gdy wydoroślał doszedł jednak do wniosku, że nie ma charakteru do ryzykownych akcji, ani tym bardziej ciężkich więziennych warunków – aresztowany w sumie dziewięciokrotnie, z reguły z powodu nielegalnych machinacji finansowych, zawsze szedł na ugodę i sypał wspólników. Nie inaczej postąpił i tym razem, wyjawiając zdumionym prokuratorom, że pieniądze które „pierze” na własnej stacji benzynowej pochodzą właśnie z Petrobrasu. W ramach rozpoczętego w marcu 2014 r. śledztwa „Myjnia” w Rio de Janeiro zatrzymany więc został wskazany przez Youseffa szef operacji koncernu, który błyskawicznie poszedł na ugodę, podając na tacy nazwiska współwinnych.
Według prokuratury, mechanizm oszustwa polegał na tym, że Petrobras zlecał prace budowlane, za które płacił bardzo wysoko powyżej stawek rynkowych. W zamian firmy, które otrzymywały takie kontrakty, oddawały część nadwyżki życzliwym urzędnikom oraz politykom, którzy współuczestniczyli w zmowie – tak pozyskane środki miały iść również na finansowanie ich kampanii wyborczych. Pieniądze były prane za pośrednictwem stacji benzynowych, hoteli, a nawet prawdziwych pralni, a następnie trafiały na zagraniczne konta, np. w Hong Kongu.
Prowadzone wciąż śledztwo ma już 24 różne kierunki postępowania, w ramach których zarzuty postawiono ponad setce wpływowych biznesmenów i polityków. W tym ostatnim przypadku nie tylko z wciąż rządzącej Partii Pracujących, lecz także ugrupowań opozycyjnych – zaledwie w grudniu na przeszukanie własnego domu patrzył ze zdumieniem Eduardo Cunha, przewodniczący niższej izby parlamentu i do tamtego momentu najgłośniejszy krytyk nadużyć ze strony władzy. A przede wszystkim, wśród podejrzanych jest także czwórka prezydentów: Fernando Henrique Cardoso, Fernando Collor de Melo, Dilma Rousseff (która, zdaniem krytyków, nie mogła nie wiedzieć o korupcji na taką skalę) oraz oczywiście Lula.
Śledczy zarzucają byłemu człowiekowi dekady, że również korzystał na ustawianych przez Petrobras przetargach. W ich ramach jeden z deweloperów przeprowadził kosztowne prace remontowe na ranczu należącym do rodziny prezydenta, a także w luksusowym nadmorskim apartamencie. Ten ostatni ma zdaniem prokuratury należeć właśnie do polityka, choć oficjalnie został nabyty przez podstawione osoby trzecie. Sprawdzane są też przelewy na konto instytutu jego własnego imienia, który rozporządza wizerunkiem Luli – funkcjonariusze podejrzewają bowiem, że w rzeczywistości nie był on (jak często sam podkreśla), drugim najlepiej opłacanym mówcą na świecie po Billu Clintonie, a przynajmniej część sutych przelewów pochodzi z państwowych pieniędzy.
Sam Lula kategorycznie zaprzecza wszystkim tym zarzutom.
Dziś dla wielu Brazylijczyków przyszłość nie wygląda już tak kolorowo (Fot. Barbara Pietruszczak/Dział Zagraniczny)
Tymczasem skandal nie pozostaje bez wpływu na życie przeciętnych Brazylijczyków.
Już w zeszłym roku dyrekcja Petrobrasu ogłosiła, że wskutek korupcji koncern stracił w ciągu dekady prawdopodobnie 2,5 mld euro. W dodatku po raz pierwszy od 1991 r. zaczął odnosić straty. Dzień przed zatrzymaniem Luli ogłoszono, że lokalna gospodarka skurczyła się w zeszłym roku o 3,8 proc., co jest najgorszym wynikiem od ćwierć wieku. Według ekonomistów, do grudnia wcale nie będzie wiele lepiej, a to oznacza, że Brazylię czeka równie poważny kryzys, co w latach 30. XX wieku.
Korupcja w Petrobrasie nadszarpnęła wizerunek państwa w oczach inwestorów, a przy okazji zbiegła się w czasie ze spadkiem cen ropy oraz innych surowców, których eksport był podporą lokalnej gospodarki. W dodatku rozwiązania, które wcześniej okazywały się sukcesem (np. podniesienie pensji minimalnej, dopłaty dla kupujących własne mieszkania itp.), teraz stymulują jedynie wzrost inflacji. Według wstępnych szacunków, w zeszłym roku Brazylia straciła z tego powodu 1,5 mln miejsc pracy, a średnie wydatki miejscowych rodzin na życie spadły o 4 proc. Jeszcze w 2014 r. bezrobocie było bliskie wyzerowania, obecnie wynosi aż 9 proc., co w lokalnych warunkach oznacza 9 mln osób bez pracy.
Symbolem tych nowych czasów jest więc powrót służącej. Gosposie mieszkające na stałe z zatrudniającymi je rodzinami przez lata były absolutną brazylijską normą: w ten sposób na życie zarabia aż 6 mln kobiet, więcej niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. W okresie finansowej bonanzy, ta liczba regularnie jednak spadała, co miesiąc pracę na własny rachunek (i mieszkanie w swoich czterech kontach) wybierało kilkanaście tysięcy takich pomocy domowych. Wychwalany przez ekonomistów trend właśnie się jednak odwrócił: według firm pośredniczących w znajdywaniu zatrudnienia dla całodobowych gospoś, od zeszłego roku liczba poszukujących takiego zatrudnienia wzrosła niemal dwukrotnie. A dla Brazylii to znacznie dobitniejszy znak przyszłych problemów, niż ewentualne postawienie byłego prezydenta w stan oskarżenia.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
ko: kątach
Ps. Ogromne dzieki za bloga, jest super!
O rany jak ja bym chciał w Polsce taką prokuraturę! 🙁
No ja bym chyba nie chciał prokuratury, która nielegalnie zakłada podsłuchy, a potem ujawnia nagrania z nich, żeby ratować sobie tyłek. Już nie pisałem o tym w poście, żeby nie komplikowac niepotrzebnie, trochę więcej w komentarzu Domosławskiego: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/swiat/1654906,1,watergate-w-brazylii-ale-to-nie-lula-jest-nixonem.read