Tysiące młodych Brazylijczyków zamalowuje swoje miasta, ryzykując pobicia, kalectwo, a nawet śmierć. Wszystko po to, żeby nie być niewidzialnymi.
[Ten reportaż powstał pomiędzy styczniem a marcem 2014 roku, ale nigdy nie został opublikowany. Przypadające jutro piąte urodziny Działu Zagranicznego są dobrym pretekstem by to zmienić.]
Nasa się nie śpieszy, wie, że pierwszy ruch należy do policjantów. Praça da República to historyczne centrum São Paulo, trochę jak Plac Zamkowy w Warszawie, tyle że opanowany przez dilerów, złodziei i męskie prostytutki, więc funkcjonariusze muszą być wyjątkowo czujni. Dwóch mundurowych przy radiowozie daje się jednak zwieść rutynie, odpalają papierosy i zaczynają żywo dyskutować. Błąd. Dopiero po kilku chwilach orientują się, że na rolecie antywłamaniowej sklepu po drugiej stronie ulicy pojawił się wielki napis „Nasa”. Autor z rozbawieniem obserwuje ich już wtedy z bezpiecznej odległości. – Człowieku, pod samym nosem! A to i tak nic, kiedyś wymalowałem im całą budkę strażniczą. Pod barakami! Z gliniarzem w środku! – na dowód pokazuje w telefonie zdjęcia policjantów z zafrasowanymi minami oglądających zabazgraną fasadę – Adrenalina, człowieku, jak pixador jej raz zasmakuje, to będzie już zawsze szukał.
Tej nocy pixadores jest czterech, oprócz Nasy jeszcze UBC, Jhango i Alemão. Przed północą łapią na Praça da República autobus i chociaż konduktor powinien bronić bronić wstępu do środka gapowiczom, to odwraca wzrok, kiedy chłopcy przeczołgują się pod obrotową furtką bez kasowania biletów. Wysiadka na dworcu w odległej dzielnicy miasta, kilkugodzinny powrót do centrum znakują litry farby: cała czwórka dużym drukiem maluje swoje pseudonimy na ścianach, roletach antywłamaniowych, drzwiach od garaży, balkonach. Im wyżej, tym lepiej, Jhango wchodzi Alemão na barki, podciąga się na kratach broniących dostępu do okien na pierwszym piętrze i zostawia swój podpis nad niewielkim tarasem. Od śpiących domowników oddziela go tylko cienka szyba. – Sprawniej niż złodzieje, człowieku, moglibyśmy w ten sposób nieźle dorobić – uśmiecha się Nasa – Ale pixadores nie kradną. No, przynajmniej większość z nas.
– Hej koteczku, co masz takie podkrążone oczka? Dobra laseczka cię zaraz rozweseli, takiego przystojniaczka obrobię tylko za pół stawki… – kusi ubrany w mini transwestyta. Jego koledzy wyginają się przed wolno sunącymi ulicą samochodami, z klientami, którzy przyszli pieszo, znikają w drzwiach hoteli na godziny. Kilka przecznic dalej, przed przybytkiem wyższej klasy parkują mercedesy i porsche, po ich kierowców wychodzą dziewczyny jak z żurnala. – To wszystko dziewczyny z takich samych biednych dzielnic, jak my – obserwuje je umorusany farbą Nasa – Koleżanki z klasy, pierwsze miłości peryferiów, potem sprzedają się za ciężkie pieniądze playboyom w centrum. Jak wychodzisz malować nocą, miasto pokazuje ci zupełnie inną twarz niż za dnia. Pod długim wiaduktem w okolicach stacji metra Marechal Deodoro ciągną się legowiska bezdomnych, wśród nich trójka kurczowo w siebie wtulonych małych dzieci śpi na gołym betonie, a nieopodal wychudzeni do samych kości mężczyźni z nieobecnym wzrokiem popalają crack. Szukających ładnej ściany do malowania chłopaków nagle zaczepia miejscowy kozak, ale po kilku zdaniach przybija im piątki i odchodzi w swoją stronę. – To diler. Pixador musi się umieć dogadać z każdym. Inaczej może się to dla niego źle skończyć – wyjaśnia Nasa, zadzierając do góry koszulkę. Na brzuchu ma wyraźne blizny po kulach. Kto strzelał? Nie wie: – Człowieku. Jak dostajesz, to nie pytasz, kto ciągnął za spust. A jak przeżyjesz, to tym bardziej.
– Jesteś z Polski? Sztokholm, nie? Ja nie robię pixação, maluję graffiti na pociągach – opowiada chłopak, którego ekipa spotyka, jak wraca z dziewczyną z imprezy. – Dajcie farby, podpiszemy się. Para jest w połowie pracy, kiedy reszta grupy raptownie daje nogę w cztery różne ulice. Sekundę później imprezowiczom zajeżdża drogę radiowóz. – Pixador musi mieć oczy dookoła głowy, uciekasz odruchowo. Graficiarz od pociągów nie ma takiego instynktu – przekonuje Nasa – Swojego byśmy tak nie zostawili, ale za palanta od Sztokholmu w Polsce nikt łba nie będzie nadstawiał.
Noc kończy się przy Rua Augusta. Jeszcze do niedawna ulica alfonsów i narkomanów, na którą nie zapuszczali się porządni obywatele, dziś gości najmodniejsze bary i kluby. Chłopcy obmywają na stacji benzynowej ręce i twarze z farby, a potem wloką się do znajomej knajpy, gdzie już czekają koledzy, pokazujący na komórkach zdjęcia z własnych akcji. Przed wejściem hot-dogi z wózka sprzedaje dawny pixador. – Emerytura? Muszę utrzymać rodzinę, więc po prostu nie mam czasu, ale zdarza mi się coś jeszcze namalować. Pixação to nie jest praca, ani jakieś tam hobby, tylko styl życia – deklaruje.
Tanie życie
Pixação pochodzi od portugalskiego czasownika pichar, smołować. Pisane przez „x” oznacza charakterystyczną kaligrafię gęsto pokrywającą brazylijskie metropolie – to znak rozpoznawczy najsilniejszej subkultury w tym kraju. W latach 60. władzę przejęła wojskowa dyktatura i obywatelom zostało tylko jedno miejsce, gdzie mogli protestować: mury. Na ścianach zaczęły się pojawiać malowane na szybko hasła protestu, koślawe i skrótowe. Dwie dekady później dyktatura odeszła, ale zwyczaj zapisywania przestrzeni publicznej wręcz przeciwnie. – Na transformacji skorzystali bogaci i klasa średnia, a dla chłopaków z favel nie zmieniło się nic. Bieda, przestępczość i wykluczenie, dzień w dzień. No to wzięli przykład z dawnych opozycjonistów i wjechali ze swoimi hasłami prosto w oczy klasy uprzywilejowanych – opowiada Djan, który zaczął przygodę z pixação, gdy miał 12 lat. Dziś kończy 30 i jest nieformalnym rzecznikiem całego ruchu, którego istnienia nie da się już po prostu nie zauważyć: charakterystyczne napisy pojawiają się we wszystkich miastach Brazylii, chociaż ich epicentrum to wciąż São Paulo, gdzie gęsto pokrywają budynki, wiadukty, betonowe kanały. – Tatuujemy to miasto – rzuca Nasa.
Zasady współczesnego pixação są nieskomplikowane. Po pierwsze, forma. Surowa kaligrafia, w której nie ma miejsca na zawijasy, liczy się tylko prosta kreska (dlatego najlepsi gardzą puszkami ze sprayem, a swoje prace wykonują przy użyciu „lepiej kładących” wałków malarskich). – Pierwsi pixadores z lat 80. słuchali punka albo metalu, więc zaczęli kopiować liternictwo z okładek Judas Priest, Iron Maiden, Exploited i tak już zostało. Wyobraź sobie człowieku, brazylijscy Mulaci pokrywają São Paulo germańskim alfabetem runicznym! – śmieje się Djan.
Po drugie, treść. Żadnych haseł, tylko własna ksywa, ewentualnie poprzedzona nazwą grupy, do której się należy. Sérgio Miguel Franco, socjolog z Uniwersytetu São Paulo zajmujący się badaniem subkultury pixadores wyjaśnia: – Sampa to nie Rio. Tam favele są rozsiane po całym mieście, slumsy sąsiadują z Ipanemą czy innymi ekskluzywnymi rewirami, ich mieszkańcy i turyści chcąc nie chcąc mają biedę przed oczami. W São Paulo najubożsi są wypychani z przestrzeni publicznej dosłownie, ich dzielnice to dalekie peryferia, gdzie nie dochodzi żadna linia metra, a podróż autobusem do centrum potrafi trwać godziny. Tacy ludzie i ich problemy nie pojawiają się w reklamach, telenowelach, czują się ignorowani, niewidzialni. Więc pochodzący stamtąd pixadores malują swoje imiona, żeby pokazać, że istnieją. „Możecie nami gardzić, ale nie będziecie ignorować”, taki przekaz.
Po trzecie, szacunek. Pod żadnym pozorem nie zamalowywać pracy kogoś innego. – Dziś mamy rozejm, ale jeszcze kilka lat temu pixação wykańczała wojna domowa – wspomina Djan – Jak spotkałeś konkurencyjną ekipę na mieście, to w ruch szły pięści, noże, były strzelaniny i zabici. Człowieku, jak nie masz niczego poza własnym honorem, to biada temu, kto się na niego zamachnie. Przekonał się o tym polski artysta Artur Żmijewski. Dwa lata temu był kuratorem Biennale w Berlinie, na które zaproszono kilkuosobową reprezentację pixadores. Djan wspomina to tak: – Motywem przewodnim miało być łamanie barier w sztuce. Chcieli, żebyśmy dali „pokaz” w jakimś niedziałającym kościele. No to wspięliśmy się na ściany i zaczęliśmy malować, a ten kretyn zaczął krzyczeć, że nie wolno, zadzwonił po policję i jeszcze rzucił we mnie balonem z wodą. No to oblałem go farbą. Niech się cieszy, bo w Brazylii by się na tym nie skończyło
Po czwarte, widoczność. – Maluj na skrzyżowaniach wzdłuż tras autobusów. Jak kierowca stanie na czerwonym, to pasażerowie nie będą mieli wyboru, muszą się patrzyć na twoją robotę – fachowo komentuje Nasa – Im wyżej, tym lepiej. Wielkie litery na szczycie wieżowca, to jest coś! Albo przekupisz dozorcę skrzynką piwa i cię wpuści, albo musisz się włamywać. Wywalasz zamki w wejściu dla dostawców, a potem kilkanaście pięter w górę, schodami, a nie windą, bo nie ma kamer. Adrenalina, człowieku, czujesz że żyjesz! Niektórzy pixadores malują na wysokościach za pomocą wałków przymocowanych do długich drągów, inni spuszczają się z dachów na linach, jak alpiniści. Ale są i tacy, którzy całą drogę na szczyt pokonują od zewnątrz, wspinając się po ścianach, bez żadnych zabezpieczeń. To prawdziwa elita, która jednak najwięcej ryzykuje.
– Niejeden chłopak odpadł już od ściany. I to niekoniecznie przez przypadek, pchnie cię lokator, albo strażnik i lecisz. To Brazylia, człowieku, tu życie jest tanie – mówi śmiertelnie poważnie Djan, który sam też się wspina – Z dziesiątego piętra nie ma co zbierać, ale jak było niżej, to jest szansa na przeżycie. Dlatego na role, nocne malowania, zawsze chodzimy grupą, nigdy pojedynczo. O wypadek nietrudno, kiedyś robiliśmy wiadukt kolejowy i ziomek złapał kabel pod wysokim napięciem. Jak go ocuciliśmy, to nie wiedział gdzie jest, ani co tu robi. Ale robotę dokończył. Pixação kształtuje charakter.
– Weź na przykład policję – dodaje Nasa – Złapią cię na malowaniu, to nie aresztują, bo mają ważniejsze rzeczy do roboty. Ale albo obleją twarz farbą, albo spuszczą gruby wpierdol. Nie ma takiego, co by był na kilku role i chociaż raz nie dostał łomotu. Pixação nie jest dla każdego, odsiewa pozerów, zostają tylko zawodnicy z prawdziwymi jajami.
Malowana rewolucja
Młodzi, wściekli, dobrze zorganizowani i bez strachu przed policją: pixadores to idealni sprzymierzeńcy ruchów protestu. W czwartkowe noce tradycyjnie spotykają się na tyłach centralnie położonej galerii Olido, żeby pić, palić i wymieniać doświadczenia. Wśród nich kręcą się aktywiści rozdający polityczne ulotki: – Przyjdź na demonstrację w sobotę, będzie się działo – przekonują. I faktycznie: efekt kilkutysięcznej manifestacji na Avenida Paulista, najważniejszej ulicy miasta, to rozbite szyby w kilku bankach i radiowozie, podpalony garbus, półtorej setki aresztowanych, oraz ciężko postrzelony przez policję chłopak.
Demonstracje nie milkną w Brazylii od zeszłego roku, kiedy ponad milion osób wyszło na ulice kilku największych miast w kraju protestować przeciwko polityce finansowej rządu. – Władze wmawiają nam, że jesteśmy nową gospodarczą potęgą i ładują miliardy w organizację Mundialu, a w tym samym czasie obcinają fundusze na publiczną edukację, służbę zdrowia i transport. Myśleli, że będziemy to pokornie łykać jak zawsze, ale niedoczekanie! Mamy internet, będziemy się organizować i domagać swoich praw. Rewolucja społeczna, człowieku – emocjonuje się Djan, co chwila wtrącający wątki polityczne do opowieści o malowaniu.
Paula Larruskain, kryminolożka, która robi doktorat o sytuacji prawnej pixação, opisuje obecną sytuację sięgając po przykład rolezinhos. To moda, która latem (czyli polską zimą) opanowała São Paulo: tysiące młodych ludzi z peryferiów umawiało się przez internet na wspólne odwiedzanie luksusowych centrów handlowych. Na miejscu byli z nich jednak wyrzucani przez ochronę, albo prewencyjnie zatrzymywani przez policję. – Gdyby takie akcje organizowała biała młodzież z klasy średniej, to media nazwałyby to flash mobem i radośnie przyklasnęły, ale jest panika, bo przecież stoją za tym czarni z dzielnic biedoty. I to mimo, że po skoku ekonomicznym, jaki Brazylia zrobiła w ciągu ostatniej dekady, te dzieciaki stać już przecież na robienie zakupów w tych miejscach – tłumaczy Larruskain – To wielkie rozczarowanie, że chociaż od upadku dyktatury minęły już trzy dekady, to wszystkie niezależne ruchy społeczne są natychmiast kryminalizowane przez kolejne rządy. Ale teraz mieszkańcy peryferiów mają wreszcie więcej pieniędzy, a byt naprawdę kształtuje świadomość. To dlatego pixadores włączają się do protestów: nie chcą już tylko być widoczni, chcą prawdziwej zmiany i równych praw.
Tymczasem pod galerią Olido czwartkowa noc przebiega jak zawsze. Kilkaset osób kłębi się na ulicy, młodzi pixadores nieśmiało zagadują starszych, czy nie podpisaliby im się w zeszytach. Zapytany, czy wraz ze zmianami społecznymi pixação nie zniknie, Djan jest pełen optymizmu. – W samym tylko São Paulo jest nas obecnie prawie 5 tys. To już nie jest tak, że wszyscy jesteśmy tylko z peryferiów, trafiają się też pixadores, którzy mają dochodowe zawody: lekarze, prawnicy… Znam nawet policjanta, który maluje po służbie. Pixação trwa już na tyle długo, że przewinęło się przez nie kilka pokoleń, po naszym na pewno będą następne. Mój syn ma tyle lat co ja, kiedy zaczynałem i też już w to wchodzi. Brazylia może się zmieniać, ale my się nigdzie nie wybieramy.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Świetnie, że o tym napisałeś, i jeszcze lepiej, że w końcu opublikowałeś.
Miałem kilka lat temu przyjemność na jednym festiwalu kulturalnym przegadać parę godzin z facetami, którzy stali się bardzo znani przez to co malowali na murach, byli bodajże z Rio. Ich prace były rewelacyjne. Zaczynali od takich prostych tagów, a potem poszli dalej, w widowiskowe murale czy bajeranckie ozdobniki sprayowane przy studzienkach kanalizacyjnych. Czadowa sprawa.
Aczkolwiek kiedy temat schodził na pixacao (dobrze się dowiedzieć że te tagi tak się nazywają), to tak się emocjonowali, że nie można było zmienić tematu. 🙂
Uwazam, ze takich gnojkow powinno sie wieszac.
Jeszcze nie spotkałem się z dorabianiem legendy wandalom? Tagują też moje i tak już brzydkie, ale za to ładnie położone miasto, choć tagi to rzadkość – przeważają prymitywne kiboslkie bazgroły typu „Cracovia pany” itp.
Mam żal do polskiej policji, że tego należycie nie tępi, choć po twoim wpisie mój zapał nieco ostygł. Byłem pewien, że solidny wpierdol oduczy wandali takich zachowań, a tu widać (tj. np. Brazylii), że jednak nie.
I nie jest problemem, że nabazgrzą coś na murze, bo przecież zamalowanie kosztuje grosze. Największą szkodą jest to, że zniechęcają tysiące właścieli nieruchomości do dbania o budynki, bo po co dbać, skoro ktoś i tak to zniszczy. To przez takich pixadores miasta wyglądają, jak wyglądają.
Ha. Właśnie takiego serwisu szukałem. Dobra robota, będę często odwiedzał.
Grzegorz:
A pamiętasz może ksywy tych z Rio?
doxa:
Wieszanie sugeruję jednak zacząć od siebie.
Łukasz:
Moim zdaniem niesłusznie zrównujesz pobudki ideologiczne dwóch kompletnie różnych grup ludzi. W tekście piszę o tym, że pixadores nie tagują miasta, bo „Wisła Pany” a „Żydzew chuj”, tylko robią to w odpowiedzi na dotykające ich nierówności społeczne. Tak jak mówi to przytaczany socjolog, ludzie ich pokroju są przymusowo usuwaniu z przestrzeni publicznej: fizycznie, kiedy spycha się ich na jak najodleglejsze i celowo źle skomunikowane peryferie miasta (jak w przypadku Sao Paulo, to między innymi dlatego pixacao narodziło się właśnie tam, a nie w Rio), lecz także symbolicznie, pomijając ich istnienie w reklamach, telenowelach itd. Zamalowywanie centrum swoimi imionami, to jest symboliczny gest ze strony tych młodych: pamiętajcie, jednak istniejemy. Brazylia to nie Polska, tam naprawdę jeżeli nie zaliczasz się do wąskiej klasy uprzywilejowanych, to jesteś na skreślonej pozycji w zasadzie od urodzenia do śmierci.
I jeszcze dodatkowy element, to sposób, w jaki budowane są (a raczej: przebudowywane) brazylijskie metropolie. Na przykład Kurytyba, powszechnie uznawana za najczystsze miasto w kraju, z najwyższym standardem życia, ze świetnym systemem komunikacji publicznej. Ale klasa średnia zamyka się tam w wysokościowcach strzeżonych przez ochronę, często uzbrojoną. Jeżeli w mieszkaniu mojej rodziny pójdziesz do kuchni i spojrzysz przez okno, to na tyłach tych bloków zobaczysz kilka boisk do koszykówki – każde bez wyjątku skryte za wysokim ogrodzeniem, bo każde przynależy przecież do innego budynku. Mieszkające w okolicy dzieciaki jeżeli chcą razem pograć, to muszą się wcześniej umawiać gdzie to zrobią, bo po prostu nie ma jednej wspólnej, otwartej przestrzeni. Brazylijskie metropolie nie są bowiem projektowane z myślą o użyteczności publicznej, poza paroma wyjątkami króluje pełna prywata i rozdzielenie. Sao Paulo, choć ja osobiście wolę je od Rio i lepiej się w nim czuję, jest obrzydliwym, betonowym, całkowicie antyludzkim molochem jak z jakiegoś wczesnego etapu cyberpunkowej dystopii. Wygląda tak, bo jego władze przez lata miały na to po prostu wywalone. I jakkolwiek pixacao w swojej masie do estetycznych nie należy (z czym się absolutnie zgadzam!), tak akurat w przypadku SP: gdyby tych napisów zabrakło, to uwierz mi, miasto wcale nie sprawiałoby przyjemniejszego wrażenia.
Pzdr
Co do grodzenia, to widać problemy podobne jak (zaczynają się) w Polsce. Polecam „Wannę z kolumnadą” Filipa Springera. W Polsce kibice też w ten sposób manifestują zepchnięcie: zauważyłem, że im gorszy zespół, im do niższej ligi został zepchnięty, tym bardziej rozpisanych ma kibiców. Straszny syf to graffiti. Wartość artystyczna żadna.
W moim brzydkim, ale za to ładnie położonym miasteczku skatalogowałem chyba wszystkie tego typu wykwity na murach. Jak się przyglądnąłem zdjęciom, to doszedłem do wniosku, że cała twórczość jest dziełem 5 osób (5 charakterystycznych styli). Aż żal patrzeć na taki brak poszanowania dobra wspólnego, zełaszcza, że grupy kibolskie przrdstawiają się jako „lokalni patrioci”, którzy chcą zmieniać kraj.
Świetny reportaż.