Pogromy, ustawy rasowe i odbieranie praw wyborczych. To paradoksalne efekty niedzielnych wyborów parlamentarnych, które mają przywrócić demokrację w Birmie. A za ich wprowadzeniem nie stoją żadni neonaziści, tylko poczciwie wyglądający buddyjscy mnisi.
Ogolone głowy już są, teraz tylko zamienić sandały na glany (Fot. Wira Thu/Facebook)
Khin Maung Thein ma małe szanse na wygraną w niedzielnych wyborach parlamentarnych. Nie tylko dlatego, że jego partia jest praktycznie nieznana, na kampanię zrzucili mu się krewni, a na plakaty mógł sobie pozwolić jedynie dzięki temu, że do jego rodziny należy niewielka drukarnia. Przede wszystkim: bo jest jedynym muzułmańskim kandydatem w Mandalaj, mateczniku radykalnych buddystów, którzy współwyznawców tego polityka w najlepszym wypadku chcieliby wyrzucić z kraju, a w najgorszym po prostu wymordować.
To właśnie w tym mieście przyszedł na świat Wirathu, przywódca ekstremistów. W 1982 r., jeszcze jako nastolatek, rzucił szkołę, ogolił głowę i wstąpił do klasztoru, bo (jak sam twierdził w udzielanych po latach wywiadach) „nie chciał prowadzić życia pełnego chciwości i złości”. Przed tym ostatnim uczuciem mury świątyni najwyraźniej go jednak nie obroniły: w 2001 r. po raz pierwszy zyskał szeroki rozgłos, gdy zorganizował ogólnokrajową kampanię bojkotu sklepów należących do muzułmanów. Kilkanaście miesięcy później został skazany na 25 lat więzienia za podżeganie do nienawiści, ale w 2010 r. wypuszczono go na wolność w ramach szerokiej amnestii. Wirathu szybko pokazał, że za kratami nie zmienił poglądów. Radykalny mnich zaczął rozprowadzać własne kazania na płytach DVD oraz w mediach społecznościowych. Typowe nagranie zaczyna się od słów „cokolwiek robisz, rób to jako nacjonalista”, po których Wirathu roztacza przed słuchaczami wizje „nieokrzesanych i dzikich muzułmanów”, którzy siłą zmuszają buddyjskie kobiety do przestrzegania szariatu i gwałcą te, które opierają się ich nakazom.
Jak wielką siłę oddziaływania mają słowa tego duchownego, świat przekonał się w 2012 roku. W czerwcu jego zwolennicy rozpętali krwawe zamieszki w stanie Rakhine: w starciach zginęło ponad 200 osób, a 100 tys. muzułmanów zostało zmuszonych do opuszczenia własnych domów. We wrześniu Wirathu zorganizował w Mandalaj wielką manifestację w której domagał się przymusowego wysiedlenia wyznawców islamu do innego państwa. W październiku doszło z jego inspiracji do kolejnych zamieszek w Rakhine. W marcu następnego roku starcia wybuchły w miasteczku Miktila: buddyści podpalili tam meczety, sklepiki oraz prywatne domy, w walkach zginęło 40 osób, a kolejne 13 tys. (w większości znowu muzułmanów) musiało uciekać. W sierpniu podobne rozruchy miały miejsce w Kanbalu. Mniejsze pogromy muzułmanów miały też miejsce w styczniu oraz czerwcu 2014 r. Zapytany przez zagranicznego dziennikarza „czy czuje się buddyjskim Bin Ladenem”, Wirathu odpowiedział, że nie może temu zaprzeczyć.
Chociaż w Mjanmie (jak w 1989 r. przemianowała Birmę junta wojskowa) jedynie 5 proc. mieszkańców to muzułmanie, to w tym roku niespodziewanie stali się języczkiem u wagi, który może zadecydować o przyszłości kraju. I to mimo, że sami nie mają w tej sprawie nic do powiedzenia. Niedzielne wybory parlamentarne mają bowiem formalnie zakończyć pół wieku wojskowych rządów i stać się jednym z głównych kroków do pełnej demokratyzacji: wielkim faworytem jest Narodowa Liga na rzecz Demokracji, główne opozycyjne ugrupowanie, na czele którego stoi laureatka Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi. Ale reprezentująca obóz rządowy Partia Związku Solidarności i Rozwoju robi wszystko, by zyskać sobie wpływowych sojuszników – buddyjskich mnichów. Chociaż prawo zabrania duchownym startowania w wyborach, to na głęboko religijnej prowincji ich zdanie na temat konkretnych ugrupowań może zadecydować o rozkładzie kluczowych punktów procentowych. Radykałowie korzystają dziś na tej sytuacji jak nigdy.
I tak, w zamian za poparcie w wyborach, pod namową buddyjskich nacjonalistów władze wprowadziły nowe prawa. Jedno zabrania konwersji na inną religię bez zgody administracji państwowej. Inne ustanawia, że niektóre kobiety pomiędzy kolejnymi porodami będą musiały odczekać trzy lata (to dlatego, że wśród birmańskich muzułmanów jest wyższy odsetek dzietności). Kolejne zabrania buddyjkom poniżej 20 roku życia brania ślubu z mężczyznami innych wyznań bez zgody rodziców. Rząd anulował też dowody osobiste 650 tys. muzułmanów, de facto odbierając im prawo głosu – ze 100 tys. wyznawców islamu, którzy od zamieszek mieszkają w obozach uchodźców w stanie Rakhine, w wyborach może w niedzielę wziąć udział… jedynie półtorej setki. Zresztą i tak nie bardzo mają kogo popierać, bo władze zdyskwalifikowały też ponad setkę ich kandydatów. W niedzielę na listach wyborczych pojawią się więc nazwiska jedynie 12 muzułmanów, z których wszyscy – tak jak Khin Maung Thein z Mandalaj – reprezentują marginalne ugrupowania. Opozycyjna Narodowa Liga na rzecz Demokracji z obawy o głosy nie wystawiła ani jednego kandydata wyznającego islam, a noblistka Suu Kyi podczas całej kampanii ani razu nie odwiedziła żadnego obozu uchodźców.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
No ladny pochwalny artykul