Wzory robi się za pomocą igieł do szycia, bo te do profesjonalnego tatuowania są w Korei Północnej towarem deficytowym. Brytyjski dziennik „The Guardian” donosi o raczej nieoczywistym zwyczaju dziarania się w komunistycznej dyktaturze – według zbiegłego stamtąd Kim Shin-woo, młodzi mieszkańcy kraju nie różnią się pod tym względem wiele od swoich rówieśników z Zachodu, równie chętnie ozdabiając skórę smokami i znakami z chińskiego alfabetu. Reżim, poza kategorycznym zakazem portretowania na ciele rządzącej dynastii Kimów, nie sprzeciwia się tym praktykom, a nawet przychylnie patrzy na wzory zgodne z oficjalną propagandą: rozmówca gazety przekonuje, że chłopcy idący do wojska często wybierają więc obrys całego Półwyspu Koreańskiego z dodanym hasłem „reunifikacja”.
I tu widać wreszcie różnicę z ich równolatkami z drugiej strony linii demarkacyjnej – najmłodsi mieszkańcy Korei Południowej, wbrew własnym rodzicom i dziadkom, zdecydowanie nie chcą już zjednoczenia z północą.
Choć dzieli ich niewielka odległość, to młodzi z Seulu nie mają nawet o czym rozmawiać z rówieśnikami z Pjongjangu (Fot. Takumi Yoshida/Flickr)
Zjednoczenie obu części półwyspu to jedno z największych marzeń Park Geun-hye: podczas jednego z zeszłorocznych przemówień, pani prezydent Korei Południowej – ku zgorszeniu językowych purystów – entuzjazmowała się tą wizją używając słowa daebak. Hasło w wolnym tłumaczeniu oznaczające „szóstkę w totka”, to w slangu tutejszej młodzieży odpowiednik polskiego „zajebiście”. Ale ta swoista oda do młodości raczej nie pomoże pani polityk znaleźć wspólnego języka z najmłodszą generacją.
Yishipdae, jak w Korei Południowej mówi się na dwudziestokilkulatków, to pierwsze pokolenie, które przyszło na świat w demokratycznym kraju: dziś mało kto pamięta o tym zagranicą, ale jeszcze do końca lat 80. tu także panowała dyktatura, a przez pierwszą dekadę po rozpadzie półwyspu na dwie części, mieszkańcy północy żyli na materialnie wyższym poziomie, niż ich krewni z południa. Dla starszych pokoleń to wciąż mocne punkty odniesienia, ale już wychowani w powszechnym dobrobycie yishipdae nie mają takich doświadczeń – jak wpływa to na ich sposób myślenia widać na przykładzie opublikowanych właśnie badań Asan Institute for Policy Studies, think-tanku z Seulu. W przeprowadzonym przez nich sondażu, aż co trzeci dwudziestolatek z południa uważa, że mieszkańcy z północy mają nie tylko inny system ekonomiczny i polityczny, ale także odmienny zbiór wartości (dla porównania: w grupie 60+ takiego zdania jest jedynie co dziesiąty respondent). Jeszcze większym szokiem dla ich dziadków musi być, że tylko 5 proc. yishipdae przyznało, że czuje „pokrewieństwo krwi” z obywatelami KRLD – silniejszą więź czują nawet z równolatkami ze Stanów Zjednoczonych i Chin.
Taka opinia najmłodszego pokolenia nie jest bezpodstawna. Ponad pół wieku całkowitego rozdzielenia (oba kraje wzajemnie zagłuszały swoje sygnały radiowe i telewizyjne, potajemne słuchanie zagranicznych audycji jeszcze do niedawna było przestępstwem także na południu, a wciąż jest nim na północy) doprowadziło do tego, że dziś rozmówcom z obu stron granicy trudno… znaleźć wspólny język. Różnią się nie tylko akcentami i wymową niektórych wyrazów, ale także używanym na co dzień słownictwem – Koreańczycy z południa wprowadzili do codziennego użytku mnóstwo anglicyzmów, podczas gdy na północy ortodoksyjnie trzyma się standardów z lat 40. ubiegłego wieku, jedynie z rzadka stosując zapożyczenia z krajów dawnego bloku socjalistycznego (stąd ciekawostka, że południowcy „z angielska” nazywają nasz własny kraj mniej więcej „Pollandu”, podczas gdy na północy w użyciu jest swojskie „Polsuka”). Różnice najbardziej widać w specjalistycznym żargonie, np. medycznym, ale łatwo je wyłapać i w bardziej codziennych sytuacjach, bo po obu stronach granicy nawet rzut rożny w piłce nożnej nosi inną nazwę. Po tym, jak rządowy sondaż z 2001 r. wykazał, że tylko co czwarty uciekinier z komunistycznego reżimu jest w stanie bez problemu zrozumieć mieszkańców Seulu, rozpoczęto prace nad Gyeoremal-kunsajeon, liczącym 300 tys. haseł słownikiem koreańsko-koreańskim. Do dziś pozostaje on jednak nieukończony, a bardzo by się przydał, bo na południu mieszka dziś już ponad 25 tys. uchodźców z KRLD, z trudem borykających się z nową rzeczywistością. Według zeszłorocznego raportu organizacji nadzorującej ich z ramienia seulskiego rządu, problemy językowe uciekinierów powodują, że mało kto chce ich zatrudniać – bezrobocie w tej grupie jest aż trzykrotnie wyższe, niż wśród rodzimych Koreańczyków. Jeżeli już znajdują pracę, to średnio uchodźcy siedzą w niej tygodniowo 8 godzin dłużej, niż południowcy i zarabiają niemal o połowę mniej.
Kasa jest zresztą jednym z głównych powodów, dla których yishipdae nie chcą potencjalnego zjednoczenia z północą – uważają, że będzie ich to za drogo kosztować. W tym kontekście często przytacza się casus Niemiec, gdzie wyrównywanie różnic ekonomicznych pomiędzy wschodem i zachodem od upadku Muru Berlińskiego do dziś pochłonęło niemal 3 biliony dolarów. Tam jednak różnica w dochodzie na głowę była mniej więcej trzykrotna, podczas gdy południowokoreański bank centralny szacuje, że średnie zarobki mieszkańców południa są aż 19-krotnie wyższe, niż w KRLD. Naukowcy z seulskiego Uniwersytetu Ewha szacują, że ostateczne koszty zjednoczenia półwyspu wyniosłyby między 2 a 5 bilionów dolarów rozłożonych na trzy dekady, podczas gdy Ministerstwo Finansów jest zdania, że taka operacja w rzeczywistości przez dekadę obciążałaby budżet na poziomie 7 proc. obecnego PKB, czyli jakieś 80 mld dolarów rocznie. I to przy uwzględnieniu licznych zasobów mineralnych na północy i tamtejszej taniej siły roboczej.
Park Geun-hye, opowiadając więc o „szóstce w totka”, raczej nie ma co liczyć na wielką nagrodę: Koreańczycy z północy jej po prostu nie zrozumieją, a ci z południa nad slang wyżej stawiają matematykę.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Mniej więcej to samo mówi Guy Delisle do swojego północnokoreańskiego przewodnika w komiksie „Pjongjang”, ale ten wydaje się całkowicie odporny na tę wiedzę – na północy są przekonani, że zjednoczenia pragną wszyscy Koreańczycy i z pewnością do niej dojdzie.
Nie czytałem. Warto?
Dzięki za artykuł. Ciekawe, czy istnieje coś takiego jak wzór, który tatuują sobie osoby stojące w opozycji do reżimu (oczywiście potajemnie). Przypominam sobie zdjęcia tatuaży z rosyjskich zakładów karnych, z czasów komunizmu – były wśród nich takie, które oznaczały, że osadzony nie lubi i nie współpracuje z władzami państwowymi (nie chodziło wyłącznie o współpracę ze służbą więzienną czy policją, ale ogólnie o sprzeciw i pogardę wobec systemu komunistycznego).
Jeżeli chodzi o zjednoczenie Półwyspu Koreańskiego, to dla Południa byłaby to katastrofa gospodarcza. Ciężko jest mi to sobie wyobrazić. Podejrzewam, że społeczność koreańska poprosiłaby ONZ o przygotowanie planu pomocy, czegoś na kształt planu Marshalla dla zniszczonej II wojną światową Europy. Ale to tylko dywagacje, historia pewnie napisze jeszcze inny, ciekawszy scenariusz.
@Dział zagraniczny
To zależy, czego oczekujesz. Wszystkie 4 komiksy reporterskie Delisle’a czyta się świetnie (Shenzhen, Pjongjang, Kroniki birmańskie, Kroniki jerozolimskie). Ale problemem jest to, że bywają one bardzo powierzchowne. Delisle bardzo świadomie przyjmuje perspektywę turysty i nie próbuje wyjść poza nią. Odwiedza kraj i pisze, co mu się w nim przydarzyło, jak wyglądało jego szwędanie się z dzieckiem w wózku etc. Odnoszę wrażenie, że o krajach które odwiedza i zamieszkujących ich ludziach nie dowiaduję sie z tych komiksów zbyt wiele (np. w komiksie o Birmie w ogóle nie tłumaczy sytuacji politycznej w kraju!). No ale wciąż… czyta się to świetnie. I jest dość zabawne.
Więc chyba warto.
Ok, to w wolnej chwili sięgnę.