Recep Tayyip Erdogan znów triumfuje. Premier Turcji od 2003 r. właśnie zmienia fotel – według wstępnych wyników, wczoraj zdobył aż 55,8 proc. głosów w pierwszych w historii kraju wyborach prezydenckich, w których obywatele mogli bezpośrednio wybierać głowę państwa (do tej pory robił to parlament). To efekt wcześniejszych sukcesów: w ciągu dekady rządów konserwatywny polityk zdołał potroić PKB, rozpocząć proces pokojowy z Kurdami (prowadzona z nimi trzydziestoletnia wojna domowa pochłonęła 40 tys. ofiar) i spacyfikować własną armię, która od 1960 r. czterokrotnie robiła zamachy stanu.
Zwycięstwo pozwala Erdoganowi grać na nosie politycznym przeciwnikom – wojskowym, którzy oskarżają go o demontaż laickiego charakteru państwa, młodym liberałom, którzy widzą w nim autokratę śmiało zmierzającego do dyktatury i policjantom, dla których jest chroniącym skorumpowanych kolegów bonzem. Ale to przede wszystkim okazja do odegrania się na pewnym muzułmańskim uczonym, jeszcze do niedawna bliskim sojuszniku, który wsparł premiera w kluczowym momencie kariery, a dziś wydaje się jedyną osobą, która może go pogrążyć.
Turecki Frank Underwood przy pracy (Fot. fgulen.com)
„Głosuj na kogo chcesz, ale nie na ciemięzcę, albo kogoś kto wyrządza niesprawiedliwość narodowi, albo kto nie szanuje prawa i porządku, albo kto zastępuje sprawiedliwość apodyktycznością”. Choć nazwisko Erdogana tu nie pada, to nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że to właśnie o niego chodzi autorowi tego wydanego w zeszłym tygodniu komunikatu. Dla Fethullaha Gülena sukcesy premiera oznaczają bowiem jedynie dalsze kłopoty.
Choć skończył tylko podstawówkę, to dziś jest przywódcą prawdopodobnie najpotężniejszej muzułmańskiej organizacji na świecie. Gülen urodził się w 1941 r. w niewielkiej wiosce na wschodzie Turcji, gdzie przymusowa laicyzacja prowadzona przez kemalistów nie była tak silna, jak na zachodzie kraju – jego ojciec był imamem i taką samą przyszłość przewidział dla syna, młody Fethullah swoje pierwsze kazanie w meczecie wygłosił w wieku zaledwie 14 lat. Niedługo później, po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej, przeprowadził się do większego Izmiru, gdzie jego oryginalne poglądy szybko zaczęły znajdować zwolenników.
Dorastając, Gülen był w stałym kontakcie ze swoimi kurdyjskimi sąsiadami. Najwyższym autorytetem dla wielu z nich był wówczas Said Nursî, błyskotliwy teolog, który uważał, że pożenienie islamu ze współczesną nauką jest najlepszą obroną przed postępującą laicyzacją. Zainspirowany tą myślą Gülen, pod koniec lat 60. przekonał swoich zamożnych patronów, żeby sfinansowali tworzoną przez niego sieć stancji. Nazwane „latarniami”, okazały się strzałem w dziesiątkę. W tym czasie Turcja błyskawicznie się urbanizowała, a ośrodki młodego imama zapewniały licznie przybywającym z prowincji chłopcom nie tylko miejsce do spania, ale przede wszystkim pomoc w nauce i nowe znajomości. Oraz, co dla konserwatywnego Gülena było jednym z kluczowych celów, odciągały ich od zyskujących wtedy na popularności ruchów lewicowych. W krótkim czasie imam zaczął też zakładać własne szkoły, a żeby sprostać potrzebom studentów, założył wydawnictwo, które drukowało zatwierdzane przez niego podręczniki i wydawało kasety z jego kazaniami. Gülen przekonywał, że nowoczesność nie wyklucza się z religijnością, nawoływał do ciężkiej pracy i ciągłego samorozwoju, najzdolniejszym ze swoich uczniów finansował zagraniczne studia i doktoraty.
Dzięki temu, niedawni wieśniacy z Anatolii w połowie lat 80. byli już bogacącą się klasą średnią, zakładali przedsiębiorstwa budowlane, firmy informatyczne, koncerny spożywcze, wydawnictwa, kupowali pakiety kontrolne gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. W 1996 r. byli mieszkańcy „latarni” założyli Bank Asya, największą muzułmańską instytucję finansową w Turcji. Do Hizmetu (pol. służba), nieformalnego stowarzyszenia „wyznawców” Gülena zaczęły płynąć poważne pieniądze, bo każdy członek ruchu oddaje na jego rzecz od 5 do 20 proc. rocznych dochodów.
Nic dziwnego, że przeciwnicy Hizmetu często mówią o nim, jak o „muzułmańskim Opus Dei”. W 1999 r. dostali na to ostateczny dowód. W mediach wypłynęło nagranie, na którym Gülen tłumaczy swoim współpracownikom: „Musicie poruszać się w krwiobiegu systemu tak, żeby nikt nie zauważył waszej obecności, dopóki nie dotrzecie do wszystkich ośrodków władzy. Musicie przeciągnąć na swoją stronę wszystkie konstytucyjne instytucje w Turcji”. Wybuchł skandal, kilka miesięcy później duchowny został oskarżony o spisek przeciwko bezpieczeństwu państwa, ale on sam w tym czasie przebywał już w Stanach Zjednoczonych, gdzie oficjalnie wyjechał na leczenie. Do dziś mieszka zresztą w Pensylwanii, chociaż proces został umorzony, gdy władzę w ojczyźnie zdobył jego ideologiczny sojusznik – Recep Tayyip Erdogan.
Obecny premier nigdy nie należał do Hizmetu, ale tak jak Gülen widział wroga w dotychczasowych elitach, a zwłaszcza w armii, wielokrotnie przykręcającej śrubę muzułmańskim organizacjom. W 2007 r. obaj wspólnie przeprowadzili sprawę Ergenekonu: rzekomej tajnej organizacji planującej zamachy, które miałyby zdyskredytować rząd konserwatystów i dać powód do kolejnego zamachu stanu. Ostatecznie za kratkami znalazł się co trzeci generał. Prokurator, który nadzorował postępowanie, należy do Hizmetu. Dziś jest bezrobotny, bo pomiędzy dawnymi sprzymierzeńcami trwa wojna na wykończenie.
Chociaż Erdogan swoje pierwsze wybory wygrał właśnie dlatego, że Gülen wskazał go swoim zwolennikom, to obaj mężczyźni reprezentują konkurencyjne wobec siebie nurty tureckiego islamu. Tymczasowe przymierze skończyło się trzy lata temu, gdy partia premiera zyskała absolutną większość w parlamencie i przestała potrzebować sojusznika. Rząd, który w Hizmecie widzi konkurenta, kazał więc zamknąć szkoły ruchu. W odpowiedzi jego członkowie uderzyli z całą siłą: w grudniu krajem wstrząsnęła afera korupcyjna, która sprzątnęła między innymi trzech ważnych ministrów i uderzyła w syna Erdogana. W odpowiedzi do dymisji zmuszono prowadzących sprawę prokuratorów, a zaangażowanych w nią inspektorów przeniesiono do drogówki na prowincji, a sam premier oskarżył Gülena o spisek. W maju zapowiedział, że będzie się od Stanów Zjednoczonych domagał jego ekstradycji.
Przy tureckiej polityce „House of Cards” to najwyraźniej dobranocka dla grzecznych dzieci.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Na liście grzechów zapomnieliście największych: współudział w zniszczeniu Syrii i otwarcie granicy dla ludzi i sprzętu na budowę Państwa Islamskiego.
„obaj mężczyźni reprezentują konkurencyjne wobec siebie nurty tureckiego islamu”
Tzn czym się różnią? Erdogan jest jeszcze bardziej konserwatywny?
ad. „Zainspirowany tą myślą Gülen, pod koniec lat 60. przekonał swoich zamożnych patronów, żeby sfinansowali tworzoną przez niego sieć stancji.” –> kim byli Ci patroni? mógłbym prosić o źródło, bo istnieje teoria, że szkółki Gülen to było takie tureckie gladio.
Przy okazji, istotne jest następstwo zdarzeń: Erdogan jedzie do Berlina, kilka dni później Niemcy uznają organizację Gülena za terrorystów, Erdogan zabiera się do sprzątania podwórka.
Tak, w dużym uproszczeniu można to sprowadzić do tego, że Erdogan jest jeszcze bardziej konserwatywny niż Gulen. Ten drugi opowiada się za dialogiem z innymi religiami, większą integracją z zachodem i ma bardziej liberalne podejście do kobiet. Przy czym we wszystkich tych punktach i tak jest mocno zachowawczy – dość powiedzieć, że liberalni, zeuropeizowani Turcy widzą w nim zagrożenie dla laickości swojego państwa i za grosz nie ufają jego intencjom.