Ioane Teitiota nie zostanie uchodźcą. Mężczyzna od 2007 r. mieszka w Nowej Zelandii z żoną i trójką dzieci, z których żadne nie skończyło jeszcze sześciu lat: potomstwo nie zna więc ojczyzny ojca, Kiribati. Teitiota wolałby, żeby tak zostało i złożył wniosek o azyl, ale sędzia John Priestley nie okazał zrozumienia. W uzasadnieniu odmowy napisał, że podanie nie spełnia kryteriów niezbędnych do uznania za uchodźcę, ponieważ w tym przypadku powrót do miejsca urodzenia „nie wiąże się z naruszeniem podstawowych praw człowieka, takich jak prawo do życia”.

Problem w tym, że sędzia Priestley się myli. Kiribati jest pochłaniane przez ocean metr po metrze: na części z 33 wysp tworzących archipelag nie ma już nawet miejsca, żeby grzebać zmarłych, a co dopiero bezpiecznie żyć. Prezydent kraju Anote Tong prognozuje, że do 2050 r. jego ojczyzna de facto przestanie istnieć.

KiribatiKiribati szykuje się do remake’u Arki Noego (Fot. warrenjackson/Flickr)

Dwa razy w tygodniu, kiedy samolot z Fidżi zaczyna zataczać koła nad lotniskiem w Tarawie, załoga na ziemi wysyła na pas startowy wysłużony wóz strażacki. Ale nie z obawy przed wypadkiem, tylko żeby syreną dał znać nielegalnym lokatorom, że muszą tymczasowo uprzątnąć namioty i szałasy. Na lądowisku koczuje już bowiem kilkaset osób. Innego wyboru raczej nie mają: stolica Kiribati jest dziś gęściej zaludniona, niż Londyn. Długa na 35 km wyspa miała kiedyś kilka niezależnych wiosek, ale te od dawna są już jedną i wyjątkowo ciasną urbanizacją. To częściowo wynik niezwykłej płodności tubylców (współczynnik urodzeń eksplodował po uzyskaniu niepodległości w 1970 r. i jest dziś dwukrotnie wyższy niż w Australii), ale głównie żarłocznego oceanu. Kiribati ma średnią wysokość zaledwie 2 metrów nad poziomem morza – w stolicy też zdarzają się pojedyncze miejsca, które zniknęły pod jego powierzchnią, ale na dalszych wyspach fale pochłonęły już całe wioski.

Mieszkańcy kraju są niezdrowo otyli. W stolicy nie można uprawiać jedzenia na dużą skalę, bo nie ma gdzie, ale na „prowincji” to też rosnący problem, bo w wielu miejscach archipelagu słona woda zanieczyściła źródła słodkiej, co nie pozostaje bez wpływu na plony. Plantacje kokosów wysychają z roku na rok. Coraz trudniej jest rybakom: czwarta część budżetu (którego połowa to i tak międzynarodowa pomoc humanitarna) to licencje dla zagranicznych firm na działalność w bogatych miejscowych łowiskach, dziś bezlitośnie drenowanych przez chińskie i tajwańskie kutry. Obywatele Kiribati łapią więc kilogramy, bo żywią się głównie importowanym, silnie przetworzonym jedzeniem, na Zachodzie uznawanym za niezdrowe. Słodkie napoje gazowane dopełniają obrazu rozpaczy.

Ci, którzy mimo wszystko próbują być samowystarczalni, wcale nie poprawiają sytuacji. Hodujący świnie i kury imigranci z innych części kraju nielegalnie koczują przy głównym ujęciu wody pitnej w stolicy. Zagrożenie cholerą jest więc podwyższone, tym bardziej, że jeszcze w 1977 r. doszło do wybuchu jej epidemii. Tarawa i tak zużywa już dzienne maksimum świeżej wody, której zapasy w ciągu najbliższych kilkunastu lat mają się i tak skurczyć o połowę. Nim Kiribati zostanie ostatecznie pochłonięte przez ocean, prawdopodobnie umrze z pragnienia.

Pozostaje zagadką, czy sędzia Priestley zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę podczas podejmowania decyzji w sprawie Ioane Teitioty. Ale z pewnością musiał wiedzieć, że pomyślny wyrok byłby światowym precedensem. A nie wszystkim taka zmiana byłaby na rękę.

W zeszłym roku z domów musiały uciekać 32 mln ludzi. Aż 98 proc. z nich nie z powodu konfliktów zbrojnych, tylko… sił natury. UNHCR ocenia, że „uchodźcy klimatyczni” są dziś znacznie liczniejsi, niż ci tradycyjnie kojarzeni z wojną. Ale prawo międzynarodowe nie nadąża za tymi zmianami. Konwencja Genewska z 1951 r. odnosi się jedynie do „osób, które przebywają poza krajem swego pochodzenia i posiadają uzasadnioną obawę przed prześladowaniem w tym kraju ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej”. Ani słowa o suszach, powodziach, czy huraganach.

Tymczasem ONZ prognozuje, że do połowy tego stulecia na świecie będzie już 150 mln „klimatycznych uchodźców”. Nie wiadomo, kto mógłby ich przyjąć, bo dziś wielu potencjalnych gospodarzy woli się raczej zabarykadować. Dosłownie: Indie rozciągnęły już długie na 4 tys. km zasieki z drutu kolczastego na granicy z Bangladeszem, którego 155 mln dzisiejszych mieszkańców to potencjalne ofiary ogromnej tragedii. Australia konsekwentnie broni się przed przyjmowaniem gości z najuboższych krajów. Nowa Zelandia też jak widać nie pali się do rozdawania statusu uchodźcy.

Ioane Teitiota się nie poddaje i zapowiada wniesienie apelacji do Sądu Najwyższego. Tymczasem rząd Kiribati chce wszystko postawić na jedną kartę i planuje odkupić od Fidżi 2,5 tys. hektarów na Vanua Levu, drugiej największej wyspie w kraju: w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat miałaby się tam przenieść cała 100-tysięczna populacja. Morze nie rozstąpi się dla niej jak w Biblii, ale na pewno będzie to nie mniejszy cud.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

PS Już po publikacji tego posta, znajoma Działu Zagranicznego z Polskiej Akcji Humanitarnej podzieliła się linkiem do filmu zrealizowanego dla Ministerstwa Środowiska na ostatni szczyt klimatyczny w Warszawie o… wiosce Poland na Kiribati. Świetna produkcja, gorąco polecamy:

6 odpowiedzi

  1. Może prezydent dos Santos chce zrobić patent żeglarski? :)Szczerze: nie wiem, po co Angoli akurat lotniskowiec i to właśnie ten.

    Jeżeli chodzi o Waszą analizę, to postrzeganie Principe de Asturias jako okręt flagowy jest błędne: Hiszpania nie sprzedaje go ze względu na kryzys (choć oczywiście potencjalnym kupcem z Afryki – czy w ogóle skądkolwiek – w obecnej sytuacji nie wzgardzi), tylko dlatego, że jest już lekko przestarzały. Pływał na wodach przez ćwierć wieku, a w tym roku Madryt postanowił zastąpić go innym (zamówionym zresztą już wcześniej) modelem.

    Idąc tym tropem, raczej nie stoją za tym Chińczycy, bo po co im stara technologia?

    Dużo ciekawszy jest wątek rosyjski. Angola złożyła bowiem w Moskwie zamówienie na 18 myśliwców Su-30, helikoptery Mi-17, czołgi i sprzęt artyleryjski. Ale to sprzęt jeszcze bardziej przestarzały, niż hiszpański lotniskowiec: te myśliwce to odrzut z Indii, które kupiły je w 1990 r., a teraz modernizują armię i zwróciły je Rosjanom. Dlaczego więc kraj, który siedzi na ropie, kupuje taki szmelc? Bo to najprawdopodobniej przekręt. Angola narobiła sobie długów jeszcze u ZSRR, na dzisiejsze to w sumie 5 mld dolarów. W 1996 r. Moskwa zapowiedziała, że zmniejszy im go na 1 mld. Pieniądze zostały przelane, ale… według ujawnionego w tym roku raportu, duża ich część po drodze zrobiła dziwne zawijasy w szwajcarskich bankach. Mówiąc otwartym tekstem: sam tylko prezydent dos Santos miał na całej tej operacji zgarnąć 36 mln dolarów. No i teraz ten kontrakt na dostawę uzbrojenia jest wart… właśnie 1 mld. Czy to jakieś dodatkowe rozliczenia po latach? Nowe układy korupcyjne?

    Ciężko powiedzieć. Ale jeszcze ciężej: po co Angoli hiszpański lotniskowiec?

    Pzdr

  2. @Njusacz

    Informacja bardzo ciekawa, tylko czemu skąpana w tak obrzydliwym, neoliberalnym i spiskowo-prozbrojeniowym sosie? Teza, że lepiej budować lotniskowce niż płacić ludziom emerytury jest wyjątkowo wątpliwa. Jak zamiast przenosić swoje uprzedzenia na nieznane wody i tam dziko pozwalać się mnożyć przeprowadzać pogłębioną analizę tego typu informacji pokazał gospodarz.

  3. Jak zwykle świetny tekst. Tylko po starej znajomości mógłbyś przekazać pani z filmiku i Ministerstwa Środowiska, że Kiribati wymawia się „Kiribas”. Nie pytaj dlaczego, bo nie wie chyba tego nikt na Pacyfiku, ale wszyscy wymawiają właśnie tak 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.