Turystów jest 40, głównie z Iranu i Afganistanu. Powinni się cieszyć, bo obsługujące ich biuro poszło im na rękę: po licznych i pozostawiających niesmak protestach w sprawie jakości zakwaterowania, kierownik turnusu podpisał umowę z innym ośrodkiem i wszyscy goście zostali przewiezieni specjalnie wyczarterowanym samolotem na cieszącą się sprzyjającym klimatem wysepkę. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że wczasy są przymusowe, a ich uczestnicy regularnie gwałceni. Nawet jeżeli zostaną wypuszczeni z obozu, to będą musieli zostać w kraju, gdzie sytuacja jest niewiele bardziej różowa, niż w ojczyznach, z których chcieli uciec.
Ci państwo nie płyną podziwiać delfinów (Fot. DIAC images/Flickr)
Kevin Rudd nauczył się, że trzeba sobie zabezpieczać tyły. Trzy lata temu nóż w plecy wbiła mu Julia Gillard, wówczas zastępca Australijskiej Partii Pracy: kiedy zorientowała się, że jej szef stracił poparcie większości posłów ugrupowania, publicznie rzuciła mu wyzwanie do walki o przywództwo. Przegrany Rudd musiał jej oddać nie tylko stery partii, ale też fotel premiera. Zachował jednak część wpływów i mozolnie odbudowywał pozycję, czekając aż dawna protegowana osłabnie. Mógł ją próbować strącić z piedestału już w zeszłym roku, albo podczas krótkotrwałego poselskiego buntu w marcu, ale wolał mieć stuprocentową pewność, że pucz się powiedzie. Uderzył 26 czerwca, przeciągając na swoją stronę między innymi Billa Shortena, który wcześniej był jednym z głównych autorów odsunięcia premiera od władzy. Kalkulacje okazały się trafne i od ponad miesiąca Kevin Rudd znowu rządzi Australią, a żeby odsunąć możliwość partyjnej rewolty, właśnie przeforsował zmianę regulaminu, która utrudni rzucanie mu wyzwania przez innych członków ugrupowania.
Sielanka może się jednak szybko skończyć. We wrześniu kraj czekają wybory, a Australijską Partię Pracy wyprzedza w sondażach Koalicja, wspólny blok prawicy. Ugrupowanie władzy od wielu miesięcy traci poparcie Australijczyków, między innymi z powodu niepopularnego podatku od emisji gazów cieplarnianych. Żeby zyskać poparcie wyborców, Rudd zdecydował się więc sięgnąć po ulubiony instrument miejscowych populistów: walkę z imigracją.
Australia od lat jest jednym z ulubionych kierunków uciekinierów z krajów ogarniętych wojnami, klęskami żywiołowymi, czy niekończącą się biedą. Praktycznie wszyscy próbują się tu dostać drogą morską, najczęściej rozpoczynając podróż w Indonezji. Nie wiadomo jak wielu śmiałków ginie przy tym w morzu, ale gołym okiem widać, że fala uchodźców się zwiększa: jeszcze w 2010 roku służby przybrzeżne przechwyciły 134 łodzie wiozące 6,5 tysiąca pasażerów, ale już w ubiegłym półroczu liczby wzrosły kolejno do 218 łodzi i ponad 15 tys. osób szukających azylu w dawnej brytyjskiej kolonii karnej. Canberra robi jednak wszystko, żeby tylko nie wpuścić do siebie obcych.
Od dwóch tygodni Australia prowadzi kampanię reklamową w Iraku, Iranie, Afganistanie, na Sri Lance i w jeszcze kilku innych krajach – przekonuje przyszłych podróżników, żeby jednak zostali w domu. Tych, którzy mimo wszystko zdecydują się na ryzykowny rejs, czeka niemiła niespodzianka. Jedną z pierwszych decyzji, jaką Rudd podjął na odzyskanym stanowisku premiera, było podpisanie specjalnej umowy z Papuą-Nową Gwineą, zgodnie z którą wszyscy zmierzający do Australii uchodźcy będą kierowani właśnie do tego kraju. Na należącej do niego wyspie Manus, Canberra rozbuduje już istniejący obóz, by zamiast 600 osób mógł pomieścić 3 tysiące. Pozwoli to odciążyć inne więzienie na australijskiej Wyspie Bożego Narodzenia, gdzie sfrustrowani osadzeni co rusz wywołują kolejne bunty. Oraz poprawić warunki na Nauru, gdzie od zeszłego roku także wysyłani są uchodźcy i to mimo silnej krytyki organizacji międzynarodowych, oraz specjalnych wysłanników ONZ-tu, których niepokoją podejmowane tu liczne próby samobójcze.
Manus nie cieszy się jednak dobrą sławą. Tuż po ogłoszeniu umowy pomiędzy oboma państwami, w mediach głos zabrał Rod St George, który był na nowogwinejskiej wyspie szefem służb sanitarnych. Zrezygnował po miesiącu, widząc jak osadzeni nawzajem się torturują i gwałcą, a personel nie reaguje.
Tymczasem każdy, komu zostanie przyznany status uchodźcy, ma zostać na stałe osiedlony na Papui-Nowej Gwinei. To kraj, który boryka się z niewiele mniejszymi problemami, niż ojczyzny uchodźców. Chociaż przeżywa właśnie boom na surowce mineralne, a w zeszłym roku wzrost gospodarczy wyniósł 7,7 proc, to dla większości mieszkańców – szczególnie w miastach – życie jest dziś droższe, niż wcześniej. Najtańszy pokój w Port Moresby kosztuje przynajmniej 150 złotych tygodniowo, podczas średnia stawka wypłacana robotnikom to zaledwie 5 złotych za godzinę. Uchodźcy będą w mieście musieli konkurować z rosnącą falą przybyszów ze wsi: w ciągu ostatnich kilkunastu lat aż 12 proc. terytorium narodowego Papui-Nowej Gwinei zostało wydzierżawione międzynarodowym koncernom wydobywczym, dlatego wielu mieszkańców ściąga do i tak już przeludnionej stolicy. W zasiedlanych przez imigrantów dzielnicach brakuje prądu i bieżącej wody. Australia i tak wspomaga rząd w Port Moresby 500 mln dolarów rocznie, a zgodnie z nową umową teraz dorzuci też nowe fundusze na utrzymanie uchodźców, ale dla miejscowej ludności to małe pocieszenie: większość pieniędzy i tak rozmywa się po drodze, nim sfinansuje wyznaczony projekt, np. w Lae (drugim największym mieście w kraju) politycy od dziesięciu lat obiecują budowę nowego szpitala, a póki co roboty nie ruszyły. Papui nie stać na wypłacanie własnym obywatelom zasiłków, ani emerytur, tym bardziej nie będzie utrzymywać obcych.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
5 zl za godzine i 600 zl za najtanszy pokoj to tak jak w PL chyba
W Polsce jest chyba 12 zeta za godzinę? Plus najtańszy pokój w Port Moresby, a najtańszy pokój w Elblągu trochę różnią się jakością. :p
12 zeta??? 12PLN x 160 godzin to wychodzi 1920 na rękę. Całkiem niezła sumka i raczej nie jest normą jeśli nie mieszka się w Warszawie, Poznaniu czy Krakowie. Raczej normą jest 9 zeta więc jest trochę lepiej niż w tej dziczy 😉 Czym różni się pokój w Moresby od pokuj Elblągu? W Elblągu zimą trzeba wydać jeszcze trochę na opał. Proponuję zerknąć do na polską prowincję, temat pojemny i ciekawy.
Polskiego czytelnika prowincja nie interesuje.
9? Zawsze mi się wydawało, że 12, nie wiem skąd to wziąłem w takim razie. Dzięki za info.