Chociaż od wesela minęły już dwa tygodnie, to wielu gości do dziś ma kaca. Nic dziwnego: impreza trwała cztery dni, uczestniczyło w niej kilkaset osób, w tym znani politycy i śmietanka Bollywoodu, swoje trzy grosze dołożyli wojskowi. Jeżeli dodać liczne oskarżenia o korupcję i rasizm, to ból głowy gwarantowany.
Mówiąc „tak”, młoda para pewnie nawet nie wyobrażała sobie, że za jednym zamachem wywoła kryzys polityczny w RPA i dyplomatyczny zgrzyt z Indiami.
Na ślubie Guptów dozwolone są wszystkie kolory poza czarnym (Fot. Czasem słońce, czasem deszcz)
W Republice Południowej Afryki mieszka niecałe półtora miliona Indusów, głównie w Durbanie, o którym mówi się, że „to największe indyjskie miasto poza Indiami”. Większość czuje się silniej związana z nową, niż starą ojczyzną, zwłaszcza że żyje tu od siedmiu pokoleń. Dlatego niektórym stoi ością w gardle, że na najbardziej wpływowych ludzi z tej grupy etnicznej wyrosło trzech braci, którzy na kontynencie pojawili się zaledwie 20 lat temu.
Kiedy Atul, Ajay i Rajesh Guptowie wyemigrowali do RPA z rodzinnego stanu Uttar Pradesh w 1993 r,, byli tylko drobnymi handlarzami komputerów. Dziś ich korporacja Sahara Group jest jedną z największych firm w kraju, a oni sami brylują na szczycie finansowej elity. Złośliwi twierdzą, że klan zapracował na swój sukces dbając równie mocno o własną rodzinę, co te najważniejszych polityków, z obecnym prezydentem włącznie: Guptowie zatrudniają jego syna, córkę i żonę. Tej ostatniej podobno kupili nawet dom, choć obie strony gorąco temu zaprzeczają.
Jak wielkie mają wpływy na szczytach władzy, potwierdza jednak ciągnąca się od początku miesiąca afera.
Waterkloof to baza wojskowa w okolicach Pretorii. Jej lotnisko jest zamknięte dla lotów cywilnych, a wyjątki robi się tylko dla oficjalnych delegacji państwowych, głównie gości w randze przynajmniej ministra. I faktycznie, na pokładzie Airbusa A330, który przybył na miejsce 30 kwietnia, było kilku oficjeli z Indii, ale wszyscy prywatnie: jako goście ślubni 23-letniej Vegi, siostrzenicy Guptów, z o rok starszym przedsiębiorcą z Delhi. Według anonimowych źródeł w południowoafrykańskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, wpływowi bracia próbowali zawczasu załatwić wszystkim pasażerom paszporty dyplomatyczne. Kiedy plan się nie powiódł, do akcji wkroczyła indyjska ambasada. Jej pracownicy okłamali miejscowych kolegów, wmawiając im, że samolotem przybywa oficjalna delegacja na poświęcone Afryce Światowe Forum Ekonomiczne, które kilka dni później miało się odbyć w Kapsztadzie. Celników dowieziono na miejsce autobusem, a hangar przy pasie startowym zamieniono na bar dla VIPów. 200 osób zostało potem przewiezionych do Sun City, południowoafrykańskiej stolicy hazardu, w kawalkadzie czarnych mercedesów z pseudo-policyjnymi kogutami na dachach.
Już na miejscu, znów zapachniało apartheidem. Guptowie zażądali, by wśród obsługi wesela nie było żadnych czarnych, godząc się jedynie na białych, lub Azjatów. Gdy podpici goście z Indii jednak mieli do czynienia z afrykańskimi pracownikami hotelu, dopytywali, czy mają tak brudną skórę, bo się nie myli?
Gdy sprawa wyszła na jaw, w Tęczowym Narodzie zawrzało. Wielu Indusów było silnie zaangażowanych w walkę z apartheidem, ale po jego upadku coraz częściej słychać było głosy o ich lekceważącym, a czasem wręcz dyskryminującym stosunku do czarnych pracowników, szczególnie w prowincji KwaZulu-Natal. Tamtejszy wokalista Mbongeni Ngema, który na Zachodzie dał się poznać jedynie śpiewając w chórkach do „Króla Lwa”, ale który na lokalnej scenie jest prawdziwym Krzysztofem Krawczykiem, dekadę temu nagrał nawet piosenkę „AmaNdiya”, w której oskarża Indusów o większy rasizm, niż ten biały z czasów dyktatury. Choć utwór został zbojkotowany przez miejscowe stacje radiowe, to w zuluskich gettach stał się hitem.
W RPA trwa więc szukanie winnych kompromitacji. Poleciały pierwsze głowy, choć na razie wśród urzędników średniego szczebla. Stosunki dyplomatyczne z Indiami uległy wyraźnemu ochłodzeniu. W rząd bije opozycja, chociaż bez przekonania, bo i jej politycy nie mają czystego sumienia – przewodząca im Helen Zille też od dawna pozostaje w zażyłych stosunkach z Guptami. Władze najbardziej obawiają się reakcji własnego obozu, w którym coraz bardziej wrze.
Bank Światowy twierdzi, że RPA zajmuje dziś drugie miejsce na świecie pod względem nierówności zarobków: dwie dekady po upadku apartheidu przepaść majątkowa między białymi a czarnymi jeszcze się powiększyła, do jasnoskórej elity dołączyli nieliczni działacze partyjni, a mieszkańcy wciąż powiększających się slumsów żyją dziś krócej, niż w 1994 r. W sierpniu krwawe zamieszki w Marikanie, 100 km na północ od Johannesburga, pochłonęły 34 ofiary śmiertelne i 70 rannych. Od tamtej pory strajki nie wygasają, przeciwko staremu przywództwu Afrykańskiego Kongresu Narodowego buntują się młodzi związkowcy, a ekipę władzy opuszczają nawet najbardziej znani towarzysze: w zeszły piątek, laureat pokojowej nagrody Nobla arcybiskup Desmond Tutu ogłosił, że w nadchodzących wyborach nie będzie głosował na dawną partię Nelsona Mandeli.
Z całej kompromitującej afery z Guptami, bez szwanku wyszedł w zasadzie tylko Merriam Mbombo, szef policji w Prowincji Północno-Zachodniej. Komendant dostał zaproszenie na ślub, ale w formie paczki: w środku były między innymi suszone owoce i zagraniczna czekolada. Zawartość podejrzanie grzechotała, a policyjne psy reagowały nerwowo. Funkcjonariusze woleli więc nie ryzykować i przesyłkę… prewencyjnie wysadzili. Mbombo na ślub nie dojechał.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Możliwość komentowania została wyłączona.