O wyborach, które w niedziele odbędą się w Wenezueli, powiedziano już wiele, ale najczęściej powtarza się argument, że to niemal namiastka wojny domowej. Zmagania Nicolása Maduro i Henrique Caprilesa Radonskiego to symboliczne starcie biednych z bogatymi. Wykluczonych z elitą. Dyktatury z opozycją i dobra ze złem (oba epitety wymienne, w zależności od tego, która strona ich używa).
Mało kto jednak zwraca uwagę, że to przede wszystkim derby. Tyle, że nie wenezuelskie, a brazylijskie.
Pani jeszcze nie wie, ale głosuje w systemie brazylijskim (Fot. andresAZP/Flickr)
Szef kampanii wyborczej Nicolása Maduro jest tak skuteczny, że czasem mówi się nawet o „efekcie Santany”. W Brazylii ma na koncie między innymi skuteczną reelekcję prezydenta Luli w 2006 r. i zastąpienie go przez Dilmę Rousseff w 2010 r. – mimo, że kandydatka była namaszczona przez poprzednika, João Santana zdołał ją przedstawić jako powiew świeżości dzięki wyborczemu hasłu „Żeby Brazylia nie przestawała się zmieniać”. Rousseff walczyła wówczas z nowotworem, więc marketingowiec regularnie zabierał ją do fryzjera, żeby lśniące włosy odwracały uwagę od cery wyniszczonej chorobą. Cztery lata temu w Salwadorze wprowadził do Pałacu Prezydenckiego Mauricio Funesa, a w zeszłym roku do listy sukcesów dopisał Danilo Medinę, nowego przywódcę Dominikany. W tym samym czasie stał zresztą na czele ostatniej kampanii wyborczej Hugo Cháveza. Chociaż ojciec „rewolucji boliwariańskiej” był już w tym czasie śmiertelnie chory, to Brazylijczyk znów popisał się doskonałym instynktem – w zleconych przez niego spotach pojawiają się przedstawiciele grup społecznych, które skorzystały na reformach ostatnich lat, a głos samego Cháveza pojawia się tylko z offu.
Nic więc dziwnego, że i tym razem obóz władzy sięgnął po pomoc Santany. Wyborczy rzemieślnik zaczął od wysokiego „C”, do jednego z pierwszych spotów angażując swojego dawnego podopiecznego Lulę da Silvę, który gorąco zachęca Wenezuelczyków do głosowania na niedawnego wiceprezydenta:
Marketingowiec podświadomie wyczuwa na jakie sygnały najlepiej reagują prości wyborcy, więc znacznie częściej niż autorytetami, wspomaga się mistyką. Plotki głoszą, że to on doradził Nicolásowi Maduro ogłosić, że podczas modlitwy w kaplicy Chávez objawił mu się pod postacią białego gołębia. Chociaż rewelacje zostały wyśmiane w opozycyjnych mediach i internecie, korespondenci agencji informacyjnych donosili w depeszach, że prowincja przyjęła je bez zarzutu. To także Santana ma stać za spotem, w którym zmarły prezydent trafia do nieba, gdzie z otwartymi rękoma witają go między innymi Che i Simón Bolívar:
Wenezuelskie wybory to już zresztą brazylijskie derby. W przeciwnym obozie, chociaż oficjalnie nie dowodzą kampanią wyborczą, decydujące role odgrywają portugalskojęzyczni Marcelo Simões, Renato Pereira i Chico Mendes. Ten pierwszy przez lata pracował z Santaną w Duda Propaganda, agencji PR-owej, która tylko w ciągu ostatniej dekady wygrała dla swoich klientów niemal setkę wyścigów o fotele deputowanych, senatorów i burmistrzów. Z tego samego środowiska wywodzi się również Luis Favre, urodzony w Argentynie, ale od 20 lat mieszkający w São Paulo (jego była żona to Marta Suplicy, burmistrz miasta w latach 2001-2005, a obecnie Minister Kultury), który w 2011 r. na specjalną prośbę Luli ocieplił wizerunek Ollanty Humali, pomógł mu zrzucić odium radykała i wygrał dla niego kampanię wyborczą na prezydenta Peru. W zeszłym miesiącu odniósł kolejny sukces w tym kraju: przekonał mieszkańców Limy, żeby pozostawili na stanowisku burmistrza stolicy Susanę Villaran. Wybraną wcześniej między innymi dzięki staraniom… wspomnianego już Marcelo Simõesa. Brazylijczycy są też aktywni między innymi w Paragwaju (w 2008 r. wybory wygrał ich protegowany Fernando Lugo, a w nadchodzącym głosowaniu mieli pomagać Livo Oviedo, który jednak zginął niedawno w katastrofie śmigłowca), Meksyku, Nikaragui, Boliwii i Argentynie.
Marketingowcy z najpotężniejszego kraju Ameryki Łacińskiej są podobno tak chętnie zatrudniani z dwóch powodów. Po pierwsze, zebrali cenne doświadczenia o wiele wcześniej, niż sąsiedzi – w latach 80., po powrocie demokracji, w Brazylii znowelizowano prawo wyborcze, które zapewniło wszystkim komitetom darmowy czas antenowy w telewizji. Młodzi PR-owcy wspinali się wówczas na wyżyny kreatywności, żeby przykuć uwagę wyborców właśnie to swoich kandydatów. Dziś nie tylko potrafią przeprowadzić całkowitą kampanię – od robienia ulicznych sondaży, przez produkowanie spotów, instruowanie aktywistów i wolontariuszy, aż po pisanie mów końcowych – ale przede wszystkim wiedzą, co zrobić, by trafiła ona do wyborców. I to właśnie drugi, podobno nawet ważniejszy powód, dla którego profesjonaliści z São Paulo dostają tyle zleceń: bo swoje kampanie organizują „na wesoło”.
W kinach triumfy święci właśnie film „No”, w którym Gael García Bernal gra profesjonalistę z rynku reklamowego, który swoimi radosnymi spotami pomaga w 1988 r. wygrać referendum w Chile:
Choć główny bohater jest fikcyjny, to sam motyw już nie. W rzeczywistości demokratyczna koalicja zatrudniła amerykańską firmę konsultingową, której w badaniach wyszło, że odwoływanie się do tortur i łamania praw człowieka przez dyktaturę nie działa na wyborców tak dobrze, jak hasło pozytywne. Dlatego w spotach wyborczych opozycji głównym mottem zostało „La alegría ya viene”, „Radość już nadchodzi”.
Referendum potoczyło się po myśli demokratów. Najwyraźniej kluczem do sukcesu jest klimat zabawy, nic więc dziwnego, że to właśnie Brazylijscy marketingowcy są w swojej robocie tak skuteczni.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.