Doktor Nias wciąż jeszcze nie jest powszechnie znany jako „Chemiczny Ray”, ale to zapewne tylko kwestia czasu: publicznie planuje zaatakować wroga bronią biologiczną. Naloty dywanowe mają się zacząć za dwa lata. Będzie 100 tys. ofiar śmiertelnych. Skonają w konwulsjach po tygodniu obfitych krwawień wewnętrznych.
Oburzonych jest jednak niewielu, bo doktor Nias to nie szef tajnej policji jakiegoś krwawego dyktatora, tylko zoolog. A jego celem są szczury: śmiertelne zagrożenie w jednym z ostatnich rajów na ziemi.
Jedyna ochrona przed szczurami z Lord Howe – para skrzydeł (Fot. patchok/flickr)
Lord Howe to miniaturowa wysepka na Morzu Tasmana, mniej więcej w połowie drogi między Australią a Nową Zelandią. Stale zamieszkuje ją około 300 osób, a zgodnie z miejscowym prawem równocześnie może na niej przebywać jedynie o stu turystów więcej. Mimo takiego obostrzenia, co roku ten odległy ląd odwiedza aż 16 tys. gości, których przyciąga unikatowa przyroda. 70 proc. wyspy, która od 1982 r. widnieje na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, zajmuje park narodowy. Górują nad nim trzy wulkany opatulone gęstym lasem, który kryje endemiczne gatunki roślin (ponad połowa z nich nie występuje nigdzie indziej na świecie) i zwierząt. Głównie zagrożonych. Z każdym rokiem coraz bardziej.
Latem 1918 r. na tutejszej mieliźnie osiadł brytyjski parowiec. Po tygodniu drobnych napraw ruszył w dalszą drogę, ale w międzyczasie na lądzie schronili się pasażerowie. A wraz z nimi kilka szczurów. Gryzonie opanowały nowe terytorium szybciej, niż Niemcy Holandię. Wymordowały całą populację miejscowych pokrzewek, wachlarzówek i sów. W ciągu sześciu lat z Lord Howe zniknęły wszystkie drozdy. Burzyki przetrwały tylko dlatego, że przeniosły się na niedostępne dla szczurów, położone daleko od brzegu skały. To samo, ku całkowitemu zaskoczeniu biologów, zrobiły lokalne straszyki. Endemiczny Dryococelus australis, długością dorównujący ludzkiej dłoni, to największy i najcięższy owad na świecie. Żarłoczne gryzonie szybko go sobie upodobały – zaledwie dwa lata po ich przybyciu, stawonoga uznano za gatunek wymarły. Aż do 2001 r., kiedy ekspedycja naukowców odkryła jego kolonię na oddalonej o 23 km od wyspy, absurdalnej Piramidzie Balla. Nikt nie wie, jak owady się tam dostały.
Dziś szczurów na wyspie jest już 100 tys. i sieją coraz większe zniszczenie. Dobierają się do jaj, zjadają pisklęta, bez strachu atakują też większe ptaki. Ich łupem padają świerszcze, ślimaki i jaszczurki. Pochłaniają rośliny, część nie ma szansy się odrodzić. To zresztą problem nie tylko Lord Howe. Na wyspach, choć stanowią niewiele ponad 5 proc. masy lądowej na naszej planecie, panuje ogromna różnorodność – są domem dla co piątego gatunku ptaków, gadów i roślin. Ale równocześnie przytłaczająca większość wyginięć przytrafia się właśnie tam: otoczone ze wszystkich stron wodą, często nie mają gdzie uciekać przed przywleczonymi przez człowieka drapieżnikami. Z których szczury są najgroźniejsze.
Ray Nias przewodzi fundacji, która stawia sobie za cel tępienie gryzoni i przywracanie wyspom rodzimych gatunków. W ciągu ostatniej dekady działała głównie na Antarktyce i Alasce, stosując prostą strategię: z precyzyjnie naprowadzanych helikopterów zrzucane są tony przynęty nasączonej trucizną, która powoduje wewnętrzne krwotoki, ale dopiero po kilku dniach od spożycia, tak żeby szybko uczące się zwierzęta nie skojarzyły jej z późniejszymi zgonami. Sukcesy są widoczne gołym okiem. Na subarktycznej Wyspie Campbella w 2003 r. zabito wszystkie występujące tam szczury. Krótko potem, zaczęły na nią powracać endemiczne kaczki, których nie widziano tu od dwóch wieków. Choć jeszcze w latach 90. stały na progu wyginięcia, dziś stabilnie zwiększają liczebność.
Taka sama kampania na Lord Howe stanowi jednak wyzwanie: w przeciwieństwie do wcześniejszych pól walki, przyrodniczy raj jest zamieszkany. Żeby chronić własne zwierzęta hodowlane, szczególnie kurczaki, wyspiarze na własną rękę używają trutek, a ich roczne zużycie niemal równa się ilości, jakiej biolodzy chcą zastosować w nalotach. Ci ostatni boją się też, że z tego powodu gryzonie zdążą się częściowo uodpornić do 2015 r., kiedy zostanie przeprowadzona akcja.
Tej nie można jednak przyśpieszyć. Poprzednie doświadczenia pokazały, że przy okazji eksterminacji szczurów, śmierć zgarnia też krwawe żniwo wśród innych wyspiarskich gatunków, głównie tych, które żywią się – w tym wypadku już zatrutą – padliną. Biolodzy mają więc teraz przed sobą miesiące intensywnej pracy: muszą pojmać wystarczająco dużo przedstawicieli tych ostatnich i przewieźć ich do Australii, gdzie bezpiecznie przeczekają masowe zabójstwo gryzoni. Zwierzęta hodowlane będą miały mniej szczęścia – w obawie przed przypadkowym zatruciem, tuż przed akcją pójdą na rzeź.
Chociaż z deratyzacją wiąże się duże nadzieje, to niektórzy są pełni obaw. Część mieszkańców Lord Howe zastanawia się, czy przez sto lat gryzonie nie wtopiły się w lokalny ekosystem do tego stopnia, że nagłe ich zniknięcie jeszcze bardziej go rozreguluje. I mają w pamięci inną głośną akcję sprzed lat. W 1920 r. na wyspę sprowadzono płomykówki, które bezlitośnie polują na szczury. Okazało się jednak, że równie często atakują też inne ptaki, w tym wiele należących do gatunków zagrożonych. I tak, rozwiązanie okazało się kolejnym problemem. Dziś płomykówki są na Lord Howe uznawane za szkodniki. Po gryzoniach, na celowniku mają się znaleźć właśnie one.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.