Wariatowi musiało się pewnie wydawać, że miał wyjątkowego pecha. Robił przecież co mógł, żeby nie zostać złapanym. Na wszelki wypadek opłacał wszystkich, którzy mogliby mu zagrozić. Potajemnie wyjechał z kraju. Zmienił wygląd i boleśnie usunął sobie linie papilarne. Z bliskimi kontaktował się całkowicie losowo. Kiedy w końcu aresztowano go we wrześniu zeszłego roku, Daniel „El Loco” Barrera był w szoku, wmawiając sobie, że najwyraźniej współpracujący ze sobą agenci służb specjalnych z czterech różnych państw musieli mieć zwyczajne szczęście.
Dziś nazwany „ostatnim wielkim kolumbijskim baronem narkotykowym” Wariat pewnie czuje się dość głupio. Okazuje się bowiem, że w rzeczywistości cały ten czas pracował na stojącego w cieniu szefa. Który osobiście wydał go policji.
Wariat już nie poświruje (Fot. Ministerio del Poder Popular para Relaciones Interiores y Justicia)
Stany Zjednoczone dawały 5 mln dolarów za informacje, które doprowadziłyby do aresztowania Wariata. Kolumbia dorzucała do tej puli kolejne 2,5 mln. Kiedy został pojmany, ze specjalnym oświadczeniem telewizyjnym wystąpił prezydent tego drugiego kraju Juan Manuel Santos. Policja w Bogocie ostatni raz świętowała tak hucznie, kiedy zginął Pablo Escobar.
Barrera był największym klientem lewackiej partyzantki FARC, dziś utrzymującej się już właściwie tylko z handlu koką – narkobaron co miesiąc kupował od rebeliantów aż 30 ton tej rośliny. Żeby zabezpieczyć towar, na wszelki wypadek wysyłał też walizki pieniędzy komendantom AUC, paramilitarnym skrajnie prawicowym grupom zbrojnym, do niedawna uwikłanym w brudna wojną przeciw komunistom. Wariat zasypywał tysiącami kilogramów kokainy najpierw, Stany Zjednoczone, a potem także Brazylię i Europę. Na każdym transporcie zarabiał średnio 10 milionów dolarów, śledczy nieoficjalnie szacują, że w ciągu dwóch dekad działalności, przez jego ręce mógł ich przepłynąć nawet miliard. Wariat rozkręcił się do tego stopnia, że założył nawet własną mini-armię, która kontrolowała niewielkie części Kolumbii i Wenezueli. Chociaż często wyrażał się z niesmakiem o kolegach z branży, krytykując ich za zbytnie okrucieństwo, sam nie pozostawał daleko w tyle – pojmanych wrogów torturował osobiście.
Gangster długo unikał sprawiedliwości, bo opłacał też licznych policjantów, którzy z odpowiednim wyprzedzeniem informowali go o planach aresztowania. Ale osiem lat temu część z nich sama trafiła za kratki, a Wariatowi grunt zaczął się palić pod nogami. Poszukiwały go już nie tylko służby kolumbijskie, ale także policja w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Wenezueli, Ekwadorze, Brazylii, Urugwaju i Argentynie. Barrera postanowił zniknąć.
Jak się potem okazało, zaszył się w niewielkim wenezuelskim miasteczku, kilkadziesiąt kilometrów od kolumbijskiej granicy. Przeszedł kilka operacji plastycznych, a koniuszki palców przypalał sobie żrącym kwasem, żeby nie można było zidentyfikować jego odcisków. Nie używał życia, nie miał złotego zegarka, ani wysadzanych drogimi kamieniami sygnetów, nosił tanie koszule i jeździł używanym samochodem. Potajemnie wysłał jednego syna na studia do Londynu, ale pozostałej szóstce i ich matce wysyłał niecałe tysiąc euro miesięcznie. Dzwonił rzadko, wybierając losowo jedną z 69 budek telefonicznych w mieście. Z fałszywymi dokumentami w kieszeni wpłacił zaliczkę za niewielki 9-pokojowy hotelik, w którym miał zamiar osiąść pod koniec życia.
We wrześniu zatrzymała go wenezuelska policja, z którą blisko współpracowały służby kolumbijskie, amerykańskie CIA i FBI, oraz brytyjskie MI6. Śledczy zdradzili, że do aresztowania doprowadził otrzymany miesiąc wcześniej donos. Media spekulowały, że któryś ze współpracowników Wariata pokusił się o wielomilionową nagrodę. Teraz wychodzi na jaw, że Barrera został zdradzony z zupełnie innego powodu. I nie przez podwładnego, tylko zwierzchnika.
Według nowojorskiej prokuratury, człowiekiem, który cały czas stał za Wariatem był Luis Caicedo, znany bardziej jako Don Lucho. W 2010 r. został aresztowany w Argentynie i po nieskutecznej obronie szybko wydany Stanom Zjednoczonym. Według przecieków, kiedy gangsterowi stanęła przed oczami perspektywa odsiadki do ostatnich dni, zmiękł. W zamian za złagodzony 10-letni wyrok zaczął sypać, a oprócz Wariata wydał też ponad 200 innych członków swojego kartelu.
Przed laty, sławę nad Wisłą też zdobył gangster nazywany Wariatem. Szef jego gangu – a zarazem brat – posługiwał się pseudonimem Dziad. Po latach, broniąc się przed sądem, twierdził, że przypisuje mu się nie jego winy, bo śledczy pomylili ksywki rodzeństwa. Kolumbijski Wariat, po zorientowaniu się, jakie wyrzeczenia musiał przejść dla kogoś, kto wydał go policji bez mrugnięcia okiem, dziś z pewnością też czuje się bardziej Dziadem.
No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.
Dodajmy, ze naszego Wariata odstrzelili na Pradze (na Plowieckiej, mniej wiecej tak jak sie Trakt Lubelski zaczyna /moja dzielnia, to wiem ;)/)
Przez rok mieszkałem tuż obok.
Jako germański poprawca proponuję 'zbytnią okrutność’ zastąpić 'zbytnim okrucieństwem’
A notka ciekawa, taki ciąg dalszy wspomnień Johna Riccobono (American Desperado).
Czekam na kolumbijsko-wenezuelską wersję „The Wire”, scenariusz mają już gotowy.
Urbane: poprawione.