Dziura w więziennym murze ma metr średnicy. Uciekło przez nią ponad tysiąc morderców i złodziei, którzy teraz biegają po okolicy i gwałcą. To samo robią rebelianci, którzy w zeszłym tygodniu zdobyli miasto. I stacjonujący kilkadziesiąt kilometrów dalej żołnierze armii rządowej. Goma znów silnie pracuje na swoją reputację „światowej stolicy gwałtów”.

Wczoraj minęły dokładnie dwa lata od uruchomienia Działu Zagranicznego. Pierwszy post był poświęcony gwałtom w Demokratycznej Republice Konga, potem do tego kraju i tematyki wracaliśmy wielokrotnie, między innymi w maju zeszłego roku przy okazji szokującego raportu “American Journal of Public Health”, według którego co godzina gwałconych jest tu aż 48 kobiet. Pół roku temu, można było też na DZ przeczytać historię Terminatora, krwawego partyzanta z pogranicza Konga i Rwandy, który po kilku latach względnego spokoju ponownie rozpętał na wschodzie kraju wojnę domową.

W zeszłym tygodniu rebelianci zdobyli Gomę, stolicę Kiwu Północnego, z której musiał wcześniej uciekać Terminator. W 1998 r. to właśnie tu rozpoczął się konflikt nazwany później Afrykańską Wojną Światową: biło się w niej ćwierć setki zbrojnych ugrupowań z 8 państw, a życie oddało 5,5 mln ludzi. Dziś wielu mieszkańców regionu obawia się powtórki z historii.

GomaW takich warunkach są zmuszone dorastać kolejne pokolenia (Fot. cyclopsr/Flickr)

Rebelianci zdobyli miasto nie mając nawet okazji do spocenia się. Stacjonujące tu błękitne hełmy z ONZ nie podjęły walki tłumacząc, że ich mandat pozwala jedynie na ochronę ludności cywilnej, a żołnierze armii rządowej po raz kolejny udowodnili, że nie należą do światowej elity: w maju, jak informował Dział Zagraniczny, przekazali swoim przeciwnikom całą ciężarówkę amunicji i kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a teraz po prostu uciekli z Gomy, okradając wcześniej handlarzy i plądrując domy. Dwa dni później, ich szef sztabu został zdymisjonowany za sprzedawanie skrzynek amunicji kłusownikom.

Rozochoceni sukcesem rebelianci z rozpędu zajęli jeszcze położone 40 km na zachód Sake, z którego uciekła większość z 37 tys. mieszkańców – organizacja humanitarna Oxfam szacuje, że od wybuchu obecnego konfliktu w Kiwu domy musiało porzucić już prawie 150 tys. uchodźców – kierujących się do Minovy, gdzie teraz sztabują siły rządowe. Z deszczu pod rynnę: jak anonimowo potwierdzają obserwatorzy z ONZ, pijani i sfrustrowani żołnierze wymuszają na cywilach haracze i gwałcą kobiety.

Chociaż od zeszłego miesiąca rebelianci każą się nazywać Kongijską Armią Rewolucyjną, to w mediach i na ulicy wciąż używa się wcześniejszego określenia „M23”. To od porozumień z 23 marca 2009 r., które miały zakończyć poprzednią wojnę domową. Zgodnie z ich ustaleniami, rząd z Kinszasy zobowiązywał się między innymi wcielić partyzantów do armii rządowej i oddać im faktyczną władzę nad wschodem kraju. Ale po reelekcji w zeszłorocznych wyborach prezydenckich – przez wielu obserwatorów uznanych za co najmniej odbiegające od demokratycznych standardów – Joseph Kabila postanowił całkowicie podporządkować sobie Kiwu. Dawni rebelianci podnieśli bunt, do którego bezpośrednim impulsem stał się list gończy wysłany za Terminatorem.

Obie strony konfliktu prowadzą rokowania w Ugandzie. Jeszcze na początku tygodnia, szef tamtejszych sił zbrojnych deklarował, że M23 w najbliższym czasie wycofa się z Gomy. Ale dwa dni temu dowództwo rebeliantów rozwiało te nadzieje, ogłaszając, że wyjdzie z miasta dopiero, gdy zostaną spełnione jego warunki, w tym między innymi rozbrojenie rządowych oddziałów na wschodzie, na co raczej nie można liczyć. Powstańcy najprawdopodobniej nabrali wiatru w żagle po ostatnich sukcesach: żołnierzy jest w regionie ok. 70 tys. (Kinszasa twierdzi, że dwa razy więcej, ale według międzynarodowych obserwatorów to tylko propaganda), tymczasem zwycięskich rebeliantów zaledwie od 2 do 6 tys. Mają wyższe morale i są lepiej uzbrojeni. W tej chwili, to oni dyktują warunki gry. Ale to, jak dalej potoczy się konflikt, bardziej niż od nich, zależy jednak od rządu – tylko, że nie tego w Kinszasie.

M23 to głównie Banyamulenge – kongijscy Tutsi, wspomagani od lat przed swoich kuzynów rządzących sąsiednią Rwandą. To właśnie jej żołnierze i służby są przyczyną ostatnich sukcesów rebeliantów: chociaż Kigali gorąco zaprzecza tym oskarżeniom, to ich prawdziwości przekonani są niemal wszyscy zewnętrzni obserwatorzy, jak chociażby ONZ, którego niedawno ujawniony tajny raport stwierdza, że strategię wyznacza powstańcom sam rwandyjski Minister Obrony. Wspierać ma ich też podobno Uganda. 14 lat temu, to właśnie niezgoda tych dwóch państw na wycofanie się z superbogatego w minerały Kiwu doprowadziła do wybuchu najkrwawszego konfliktu od zakończenia II Wojny Światowej.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

4 odpowiedzi

  1. „Stacjonujące tu błękitne hełmy z ONZ nie podjęły walki tłumacząc, że ich mandat pozwala jedynie na ochronę ludności cywilnej” no to właśnie by ją chroniły. Nie rozumiem takiego postępowania. Dla mnie taki ktoś nie może się nazywać żołnierzem. Żołnierz broni bezbronnych cywili nie patrząc na „mandaty” i inne temu podobne nic nieznaczące papiereczki. Żołnierz to trep który nie kmini takich rzeczy, ale za to widzi mord bezbronnych i niesprawiedliwość i reaguje. Dla mnie te niebieskie hełmy to nie żołnierze ale zwykli tchórze i najgorszy chłam a nie żołnierz.

  2. Myli Ci się wojsko z Hollywoodem, żołnierz to nie dobry szeryf z Dzikiego Zachodu. Jeżeli interesuje Cię, dlaczego wojskowi – szczególnie ci z ONZ – muszą jednak patrzeć na te „nic nieznaczące papiereczki”, to koniecznie sprawdź kim jest Roméo Dallaire i jaka była jego rola w Rwandzie w 1994 r.

    Pzdr

  3. A czy ja mam przypomnieć jak wspaniale ONZ działał w Jugosławii ? I ile głów wtedy poleciało?

Możliwość komentowania została wyłączona.