W czwartek samobójca z bombą przyczepioną do pasa zabił 47 osób i ranił kolejne 75, wśród ofiar było kilkanaścioro dzieci. Jeszcze tego samego dnia następny zamachowiec wysadził się w wypełnionym materiałami wybuchowymi samochodzie, mordując w ten sposób 20 żołnierzy. W sobotę zmyślnie skonstruowany ładunek odebrał życie kolejnym dwóm. Zamachy w Jemenie zorganizowała najprawdopodobniej Al-Kaida Półwyspu Arabskiego, chcąca uderzyć w szyicką partyzantkę Hutich, która we wrześniu niespodziewanie dla wszystkich zdobyła stolicę kraju Sanę i od tamtej pory trzyma w szachu miejscowy rząd. Do tego armia jest w rozsypce, tutejsi dżihadyści są drugą najsilniejsza bojówką na świecie po Państwie Islamskim, mieszkańcy południa żądają niepodległości, a miejscowa energetyka jest pogrążona w chaosie. Od kilkunastu miesięcy Jemen coraz szybciej stacza się w stronę państwa upadłego.

A całe to zamieszanie to wina dwóch starych kolegów pogrążonych w kłótni, przez którą jednemu z nich spaliły się spodnie.

Jemen_karabinW kraju, gdzie na surfing zabiera się kałasznikowy, sporów politycznych nie załatwia się w komisjach (Fot. Jon Bowen/Flickr)

Co trzeci mieszkaniec Jemenu jest zajdytą. To najbardziej zbliżona do sunnitów grupa religijna w łonie szyizmu, która przez prawie tysiąc lat rządziła własnym teokratycznym państwem w południowo-zachodniej części Półwyspu Arabskiego. Ale w 1962 r. miejscowi rewolucjoniści zachłyśnięci zyskującym popularność w regionie panarabizmem obalili dotychczasową monarchię i ustanowili świecką Jemeńską Republikę Arabską. Po latach otwartej wrogości zjednoczyła się ona z komunizującą Ludowo-Dmokratyczną Republiką Jemenu i w 1990 r. powstał ostatecznie kraj, który dziś znany jest jako Jemen.

Choć prezydentem nowego państwa został szyita, to nie uspokoiło to nastrojów w dawnym religijnym królestwie. Jemen to najbiedniejszy kraj Bliskiego Wschodu, w którym zeszłoroczny PKB na głowę wynosił 2,5 tys. dolarów, dwukrotnie mniej, niż w następnej na liście Syrii. Bezrobocie, brak perspektyw dla młodych, powszechna korupcja – zajdyci, sentymentalnie wspominający przeszłość, szukali winnych tych problemów i znaleźli ich w obcokrajowcach. Na początku poprzedniej dekady w północnej prowincji Sada wielką popularność zaczął zdobywać Hussajan al-Huti, pochodzący z wpływowej rodziny były członek parlamentu i duchowny wykształcony w Iranie, który zapożyczony stamtąd hasłami o śmierci dla Izraela i Ameryki zebrał wokół siebie lojalną grupę młodych szyitów. Władze ze stolicy, zdenerwowane rosnącym znaczeniem religijnego radykała, w 2004 r. kazały go aresztować: w starciach, które szybko przerodziły się w otwartą rebelię, Hussajn został zabity, przywództwo ruchu objął jego brat Abdel Malik, a partyzanci zaczęli być znani właśnie jako Huti. W 2011 r., w szóstym z kolei zrywie zbrojnym, wzięli stronę stołecznych demonstrantów, którzy zbuntowali się na fali Arabskiej Wiosny – Abdel Malik radykalnie ograniczył wówczas religijne elementy w swoich przemowach, dzięki czemu Huti zaczęli być pozytywnie postrzegani nawet wśród sunnitów i lewicowych sekularystów. Powstańcy ostatecznie obalili rządzącego od dwóch dekad prezydenta, a w powstałym zamieszaniu szyiccy partyzanci zdołali zdobyć ciężkie uzbrojenie (w tym czołgi) i rozciągnąć swoją władzę na trzy północne prowincje kraju, w tym jedną bogatą w gaz ziemny.

Okazało się jednak, że nowe rozdanie nikomu nie jest na rękę. Prezydentem został Abd Rabbu Mansour Hadi, który przez ostatnie dwadzieścia lat był zastępcą obalonego wcześniej dyktatora – swoją władzę oparł więc na ludziach doskonale znanych z czasów poprzedniego reżimu, co dla organizatorów demonstracji podczas Arabskiej Wiosny jest więcej, niż policzkiem. Jedną trzecią miejsc w rządzie wzięła partia Islah, jemeński odłam Bractwa Muzułmańskiego – jej działacze wywodzą się głównie z prowincjonalnych plemion sunnickich, które w czasach teokratycznej monarchii były podporządkowane zajdytom, ale już w czasach republiki zaczęły w ramach odwetu dyskryminować szyitów. Dziś ci ostatni głośno wyrażają obawy, że dawni poddani będą ich dalej prześladować, zwłaszcza że w podległych sobie ministerstwach Islah od roku wymienia zwykłych urzędników na własnych działaczy partyjnych.

Przez trzy lata od Arabskiej Wiosny sytuacja w kraju tylko się pogorszyła. W rankingu Transparency International z 2013 r. Jemen jest dziesiątym najbardziej skorumpowanym państwem świata, to jego najgorszy wynik od rozpoczęcia badań. Według danych Banku Światowego od 2009 r. skala ubóstwa wzrosła z 42 proc. do 54,5 proc. A Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa alarmuje, że co drugiemu Jemeńczykowi grozi dziś głód.

W tej sytuacji do wybuchu wystarczyła już tylko iskra i ostatecznie stało się nią paliwo. W lipcu prezydent, usprawiedliwiając się ratowaniem gospodarki, obciął państwowe dopłaty do benzyny – w odpowiedzi stołeczni zwolennicy Huti rozpoczęli strajki okupacyjne w Sanie. Na początku września zostali ostrzelani przez siły porządkowe, w starciach zginęło siedem osób. To wystarczyło, żeby szyiccy partyzanci ruszyli na miasto: w ciągu niecałych trzech tygodni nie tylko dotarli na miejsce, ale jeszcze bez trudu je opanowali, wymusili dymisję premiera, oraz obietnice uformowania nowego „technicznego” rządu i mianowania swoich przedstawicieli prezydenckimi doradcami.

Jemen przypomina więc dziś wielką beczkę prochu, bo musi się zmagać nie tylko z szyicką okupacją stolicy, ale też zamachami, wciąż silną Al-Kaidą Półwyspu Arabskiego i domagającymi się niepodległości mieszkańcami południa:

Pierwszą rzeczą, jaką zrobili szyiccy partyzanci po zdobyciu Sany, było splądrowanie luksusowej willi w południowo-zachodniej części miasta. Jej lokator dawno zdążył uciec, bo doskonale wiedział, że nie ma się co spodziewać łagodnego traktowania. To właśnie generał Ali Mohsen al-Ahmar w 2004 r. objął dowództwo operacji wojskowej przeciwko Hutim, a potem stał na czele wszystkich kolejnych akcji duszenia szyickich powstań. Doświadczony żołnierz, kształcony między innymi na prestiżowej akademii wojskowej w Kairze, bez wątpienia poradziłby sobie z powierzonym zadaniem już za pierwszym razem, gdyby nie to, że jego zwierzchnikowi nie zależało na rozbiciu zbuntowanych zajdytów – w rzeczywistości prezydent wysłał generała na północ, bo chciał jego śmierci.

Ali Abdullah Saleh urodził się co prawda w rodzinie szyickiej, ale takiej, która nie mogła się pochwalić pokrewieństwem z samym Mahometem – zgodnie z panującymi w zajdyckiej monarchii regułami, chłopak nie mógłby więc nawet w snach liczyć na objęcie kiedyś władzy. Nic dziwnego, że 20-letni absolwent podstawówki powitał ustanowienie Jemeńskiej Republiki Arabskiej z otwartymi rękoma: cierpliwie piął się w górę w nowej wojskowej hierarchii, a kiedy w 1978 r. dwóch kolejnych prezydentów młodego kraju zostało w odstępie kilku miesięcy niespodziewanie zamordowanych, Saleh został głową państwa. Po zjednoczeniu z południem w 1990 r. utrzymał się na stołku. Między innymi dzięki wsparciu swojego wojskowego doradcy, a zarazem kuzyna, generała Mohsena.

Po okrzepnięciu u sterów, duet zaczął się gwałtownie bogacić, ale to wojskowy okazał się zdolniejszym biznesmenem. Ekonomiści szacują wartość nielegalnie wydobywanej i przemycanej zagranicę jemeńskiej ropy na mniej więcej 10 mld dolarów rocznie – lwia część tych zysków miała iść właśnie do kieszeni Mohsena, który zapewniał szmuglerom ochronę dzięki podlegającym mu i ślepo w niego wpatrzonym żołnierzom. Im bardziej puchły kieszenie generała, tym bardziej stawał się on hojny: z roku na rok powiększał szeregi własnych zwolenników, opłacając dziennikarzy, biznesmenów, polityków, przywódców plemiennych i duchownych. W połowie poprzedniej dekady regularne pensje dostawały już od niego tysiące Jemeńczyków, w tym wielu zatrudnionych na wysokich stanowiskach w pałacu prezydenckim – Saleh poczuł się zagrożony. Prezydent chciał na starość przekazać władzę własnemu synowi, ale wiedział, że w ostatecznym rozrachunku jego potomek nie będzie miał szans w rywalizacji z coraz potężniejszym wojskowym. Niespodziewana rebelia Hutich spadła mu więc z nieba, postanowił wykrwawić w niej lojalną wobec generała Pierwszą Dywizję Pancerną. I nie poprzestał na tym. Ujawniona przez Wikileaks amerykańska depesza z lutego 2010 r. przytacza relację saudyjskiego wiceministra obrony o tym, jak rok wcześniej wojskowi z jego własnego kraju o mały włos nie zbombardowali kwatery Mohsena – wcześniej dostali bowiem informację, że jest to obozowisko terrorystów. Namiary przekazali im ludzie Saleha.

Generał, jak na stratega przystało, z zemstą czekał na właściwy moment. W marcu 2011 r., dwa miesiące po wybuchu protestów Arabskiej Wiosny, ogłosił, że bierze stronę demonstrantów, poparła go wówczas większość wojskowych. Saleh próbował jeszcze ratować władzę, ale już w czerwcu musiał się raczej skupić na własnym zdrowiu – w zamachu bombowym na pałac prezydencki zginęło pięć osób, a drugie tyle zostało ciężko rannych, w tym sam prezydent. Polityk został natychmiast przewieziony na operację do Arabii Saudyjskiej i kilka tygodni później ustąpił ze stanowiska. O ataku Jemeńczykom przypominają dziś podarte i nadpalone spodnie, które Saleh miał na sobie tamtego dnia: są wystawione w szklanej gablocie w muzeum na terenie największego meczetu w kraju.

Jemen_SalehW Jemenie sztuka karykatury dopiero uczy się subtelności (Fot. AJTalkEng/Flickr)

Dziś wielu analityków twierdzi więc, że za nagłą ofensywą Hutich na Sanę stoi w rzeczywistości Saleh, który próbuje w ten sposób wrócić do gry.

Lipcowa decyzja obecnego prezydenta o obcięciach dopłat do benzyny zapadła w miesiąc po przeprowadzonym przez powiązanych z nim ludzi ataku na elektrownię, która zapewniała prąd dla całej stolicy. Mieszkańcy miasta muszą od tamtej pory polegać na generatorach, co jest wyjątkowo kosztowne, bo wcześniejsze ataki uszkodziły także główną krajową rafinerię i rząd musi importować większość potrzebnego w Jemenie paliwa. To właśnie stale deficytowe transakcje pchnęły władze do zlikwidowania subsydiów. Nim do strajków okupacyjnych ruszyli zwolennicy Hutich, na ulice Sany wyszli inni demonstranci, którzy głośno wykrzykiwali żądania powrotu do władzy obalonego podczas Arabskiej Wiosny prezydenta, a ich działania koordynowała należąca do krewnych Saleha telewizja. Były przywódca miałby też skrycie wesprzeć marsz Hutich na stolicę, bo liczy, że chaos jaki powstał po zdobyciu Sany, wzbudzi w jej mieszkańcach sentyment za spokojniejszymi czasami sprzed rewolucji.

Wydaje się jednak, że obalony satrapa mocno się przeliczył. Huti, od których widzimisię zależą już posunięcia rządu, nie mają zamiaru oddawać zdobyczy, ich przywódca Abel Malik zapowiedział w publicznym przemówieniu, że teraz pomaszerują zniszczyć miejscową Al-Kaidę, a zagraniczni reporterzy przytaczają słowa szeregowych partyzantów, którzy zapewniają, że wkrótce rozciągną swoją władzę na cały kraj. Tymczasem dwaj kuzyni, którzy stali się zaciekłymi wrogami, mogą już tylko się temu przyglądać z zagranicy – Saleh ze Stanów Zjednoczonych, a Mohsen z Arabii Saudyjskiej. Mieszkańcom stolicy o ich czasach będą teraz przypominać feralne spodnie.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.