W przyszłym tygodniu najludniejszy muzułmański kraj świata namaści swojego nowego przywódcę. Wyborcy będą decydować pomiędzy młodym wrogiem korupcji i kontrowersyjnym generałem, który wyglądem przypomina byłego dyktatora. A decydujące słowo w tym wyścigu będą mieli internauci grający w „Angry Birds” i Chińczycy. Choć ci ostatni jeszcze niedawno mogli się bardziej spodziewać pogromu, niż wpływu na miejscową politykę.

Internet IndonezjaTu decyduje się przyszłość Indonezji (Fot. Ivan Bandura/Flickr)

W wyścigu o indonezyjską prezydenturę bierze udział tylko dwóch kandydatów. To z powodu kuriozalnego prawa wyborczego, które pozwala wystawiać reprezentantów tylko partiom politycznym, w dodatku kontrolującym przynajmniej 20 proc. parlamentu. Aktualnie żadna z nich nie może się poszczycić takim osiągnięciem, dlatego przed głosowaniem musiały założyć koalicje. Ostatecznie udało się sformować właśnie dwie.

Pierwszą reprezentuje były producent mebli Joko Widodo – dla zwolenników po prostu Jokowi. W latach 2005-2012 burmistrz Surakarty, w której zwalczył szalejącą wcześniej przestępczość, równocześnie promując rozwój sztuki i biznesu. Niesiony na fali popularności tych reform, dwa lata temu z łatwością wygrał wybory na gubernatora Dżakarty. Od tamtej pory nie przestaje fascynować opinii publicznej, bo Indonezyjczycy wcześniej nie znali polityków tego rodzaju. Jokowi ma 53 lata, co na tle dotychczasowych elit sprawia wrażenie młodości. Nie boi się piarowych akcji w zachodnim stylu – w wiecznie zakorkowanym 28-milionowym mieście promuje kolarstwo, w każdy piątek osobiście dojeżdżając do pracy na rowerze. Dba o najuboższych, którym zapewnił miejskie dofinansowanie opieki zdrowotnej i podręczników szkolnych dla ich dzieci. Szybko zatwierdził projekt transportu publicznego dla Dżakarty, chociaż jego poprzednicy nie potrafili sobie z tym zadaniem poradzić przez niemal trzy dekady.

Kandydat drugiej koalicji to Prabowo Subianto. Dla starszych wyborców to znajoma twarz, nie tylko dlatego, że (jak przed kamerami z rozrzewnieniem przyznają niektórzy z nich) jest podobny do Suharto, który autorytarnie rządził Indonezją przez 31 lat. Urodził się w bogatej i wpływowej rodzinie ze stolicy: jego dziadek zakładał jeden z największych banków w kraju, jego ojciec był ministrem zarówno w rządzie pierwszego prezydenta, jak i panującego po nim dyktatora, a jego starszy brat jest uważany za męczennika, który bohatersko zginął w walce przeciw Holendrom w wojnie o niepodległość ojczyzny. Subianto sam też wybrał ścieżkę militarną, wstąpił do wojska, został komandosem w Timorze Wschodnim, a ostatecznie generałem i szefem wszystkich jednostek specjalnych w kraju. W międzyczasie zdążył się też ożenić i rozwieść z córką Suharto. Z armii odchodził jednak w oparach skandalu, oskarżony o patronowanie łamaniu praw człowieka w Timorze Wschodnim i Papui Zachodniej, a przede wszystkim o porwanie oraz torturowanie dziewięciu działaczy opozycji podczas zamieszek, które obaliły jego teścia – Subianto z kamienną twarzą przyznał się zresztą do tych ostatnich zarzutów. Dziś chce się odkuć i z rozmachem prowadzi imponującą kampanię wyborczą, na wiecach pojawiając się nagle w helikopterze, albo brawurowo jeżdżąc konno. W populistycznych przemówieniach, pełnych oskarżeń wobec obcokrajowców, „którzy chcą rozkraść Indonezję”, zapowiada rządy silnej ręki i powrót do konstytucji z 1945 r., która dawała prezydentowi znacznie większe uprawnienia, niż dziś.

Jeszcze na początku kampanii, Subianto wlókł się jakieś 30 punktów procentowych za Jokowim. Dziś w sondażach nie ma jednak pomiędzy nimi prawie żadnej różnicy. A to wszystko za sprawą internetu.

Dżakarta jest pieszczotliwie nazywana „światową stolicą mediów społecznościowych”. Co drugi z jej 28 mln mieszkańców nie skończył jeszcze trzydziestki, internet jest nieodłączną częścią ich życia: nigdzie indziej nie ma tylu użytkowników Twittera, a na Facebooku Indonezja zajmuje czwarte miejsce pod względem aktywności. Agencje reklamowe płacą internautom z największą liczbą followersów regularne pensje za promowanie określonych produktów. Media społecznościowe są też potężną bronią społeczną – kiedy dwa lata temu policyjne władze odmówiły współpracy z państwową agencją do zwalczania korupcji, miejscowi użytkownicy Twittera błyskawicznie wymusili rozpoczęcie śledztwa. W tym samym czasie wyraźnie przyczynili się też do zwycięstwa Jokowiego w wyborach na gubernatora Dżakarty – świeży kandydat spoza układów królował w internecie, a prawdziwym hitem okazała się zrobiona przez jego zwolenników przeróbka „Angry Birds”, w którym rzucał pomidorami w polityków oskarżonych o korupcję.

Tym razem wydaje się jednak, że sympatycy młodszego z kandydatów przespali swoją szansę. Wirtualny sztab Jokowiego to głównie wolontariusze, którzy nic nie kosztują, ale od których trudno wymagać pełnej mobilizacji. Tymczasem dla Subianto pracują świetnie zorganizowani profesjonaliści, którzy nie tylko monitorują media społecznościowe przez 24 godziny na dobę i reagują na każdą wzmiankę o byłym generale, ale w dodatku prowadzą bardzo umiejętną kampanię dezawuowania Jakowiego, na którą jego obrońcy często reagują z opóźnieniem, lub w ogóle. W efekcie, wojskowy zrównał się w sondażach z handlarzem mebli.

W ostatecznym zwycięstwie, generałowi może jednak przeszkodzić inna grupa: Chińczycy. Emigrantów z Państwa Środka spotyka w Azji podobny los, jak dawniej Żydów w Europie, lub Hindusów w byłych koloniach brytyjskich. Przodkowie dzisiejszej diaspory z reguły byli pionierami nowoczesnego handlu, dlatego teraz ich potomkowie często mają znaczące wpływy w sektorach gospodarczych swoich nowych ojczyzn. To wystarczy, żeby lokalni szowiniści oskarżali ich o okradanie państwa itp. O rezultaty tych działań nietrudno, w ciągu ostatniego półwiecza krwawe antychińskie zamieszki – z reguły połączone z rabowaniem sklepów – wybuchały między innymi w Singapurze, Wietnamie, Malezji, Birmie, na Tonga, Wyspach Salomona. A także Indonezji: podczas rozruchów, które obaliły Suharto w 1998 r., zostało zamordowanych ponad tysiąc osób chińskiego pochodzenia i najprawdopodobniej zgwałcono drugie tyle kobiet z tej grupy etnicznej.

W języku indonezyjskim neutralne wydawałoby się „Cina” ma dziś wydźwięk rasistowski, a samym Chińczykom dopiero od dziesięciu lat wolno tu prawnie używać własnych imion i nazwisk, oraz obchodzić rodzime uroczystości kulturalne i religijne. Dlatego nie wiadomo nawet, ile osób takiego pochodzenia mieszka dziś w Indonezji – według spisu powszechnego z 2010 r., jedynie 2,8 mln, ale działacze społeczni przekonują, że większość potomków imigrantów po prostu boi się przyznawać do korzeni i w rzeczywistości ta liczba jest aż pięciokrotnie większa. W obecnie patowej sytuacji wyborczej, ich głos może się więc okazać decydujący. Wiedzą o tym obaj kandydaci: Jokowi obiecuje śledztwo w sprawie zamieszek z 1998 r. i to samo sugeruje też Subianto, gorąco zaprzeczający, że patronował wtedy bojówkarzom.

O tym, komu przychylniejsi okażą się internauci i Chińczycy, Indonezja przekona się więc w środę 9 lipca.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

3 odpowiedzi

Możliwość komentowania została wyłączona.