Giganci nie mieli najmniejszych problemów z tygrysami. W niedzielę, San Francisco Giants zwyciężyli 4:3 z Detroit Tigers, tym samym wygrywając czwarty z rzędu mecz World Series, finałów amerykańskiej ligi baseballowej – najważniejszej na świecie. Ale chociaż trofeum powędrowało do Kalifornii, to największa radość ogarnęła kibiców świętujących o wiele bardziej na południe: w Caracas.

Wenezuelczycy całkowicie zdominowali tegoroczne rozgrywki – rodacy zajadle antyamerykańskiego Hugo Chaveza nie mają dziś sobie równych w tym powszechnie kojarzonym ze Stanami sporcie.

Pablo SandovalPablo Sandoval podczas wenezuelskiego derby na amerykańskiej ziemi (Fot. MudflapDC/Flickr)

W Detroit Tigers gra czterech Wenezuelczyków. W szeregach San Francisco Giants jest ich pięciu, w tym między innymi Pablo Sandoval, który w zeszłą środę – podczas pierwszego meczu finałów – zdobył trzy home runy, co w World Series udało się w dotychczasowej historii dokonać tylko trójce innych zawodników. Jednym z nich był znany także w Polsce (dzięki licznym hollywoodzkim produkcjom) legendarny Babe Ruth, który nigdy jednak nie zdobył w swojej karierze „Potrójnej Korony”, jak nazywa się sytuację, kiedy gracz kończy sezon z najwyższą średnią uderzeń, oraz największą liczbą home runów i batted in runów spośród wszystkich konkurentów. Ostatni raz, taka sztuka udała się mającemu polskie korzenie Carlowi Yastrzemskiemu w 1967 r. W zeszłym tygodniu, do elitarnego grona dołączył rywal Sandovala z przeciwnej drużyny, Miguel Cabrera. Jak łatwo się domyślić – także Wenezuelczyk. Ich rodak, grający dla Seattle Mariners miotacz Félix Hernández, zaliczył niedawno tak zwaną „grę doskonałą”, w której nie dopuścił do zdobycia bazy przez drużynę przeciwną: to zaledwie 23. taki przypadek w 143-letniej historii ligi.

A to tylko sama czołówka spośród całej armii utalentowanych Wenezuelczyków, którzy sieją zamęt w amerykańskich rozgrywkach.

Ojczyzna Simona Bolivara jest jednym z niewielu latynoamerykańskich państw, gdzie baseball cieszy się większą popularnością niż piłka nożna. Pierwsze pałki i rękawice przywieźli ze sobą na początku XX w. wracający ze Stanów wenezuelscy studenci. Dwie dekady później, w kraju zaczęto wydobywać ropę i na miejsce zjechały tłumy fachowców ze Stanów, którzy urządzali mecze i zapraszali do gry miejscowych. Zajawka chwyciła: pierwszy Wenezuelczyk zagrał w amerykańskiej lidze już w 1939 r., a dziś trudno znaleźć dziecko, które nie chciałoby powtórzyć tego marzenia.

Na zakurzonym boisku w Maracay, gdzie karierę zaczynał Miguel Cabrera, ostatnie poty wylewa codziennie kilkaset dzieciaków. W kraju działa kilka lig dla najmłodszych, w których ściera się kilka tysięcy drużyn – szacuje się, że całkowita liczba małoletnich zawodników w Wenezueli, to aż 130 tys. potencjalnych przyszłych gwiazd MLB. Od kiedy w latach 90. The Houston Astros założyli tu swoją szkółkę, w ich ślady poszły także inne amerykańskie drużyny: przez ostatnie dwie dekady, miejscowy system treningowy przeszedł małą rewolucję, a młode talenty są wyłuskiwane zawczasu. Wenezuela wciąż jeszcze nie zagraża pozycji Dominikany, jako baseballowej superpotęgi, ale może już stawać w szranki z Portoryko i Kubą.

Wenezuelczycy ekscytują się więc meczami z udziałem swoich rodaków w USA, ale jeszcze fanatyczniej podchodzą do miejscowych rozgrywek. Z czego doskonale zdają sobie sprawę ich największe gwiazdy – chociaż kluby ze Stanów ich do tego zniechęcają, obawiając się kontuzji, to po zakończeniu amerykańskiego sezonu, latynoscy herosi śpieszą na rodzime boiska. Dwa lata temu, żeby tylko zdążyć na mecz swoich ukochanych Navegantes, Pablo Sandoval leciał z Caracas do Valencii specjalnie wynajętym helikopterem (zdążył i zaliczył uderzenie, choć jego drużyna ostatecznie przegrała). W telewizji może i jest World Series, ale w domu, Wenezuelczycy mają swoje własne Serie Mundial.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.