Przez ostatnie ćwierć wieku, różowe mury teatru Elinga były magnesem dla wszystkich mieszkańców Luandy zainteresowanych kulturą awangardową. Prowadzona przez znanego pisarza José Mena Abrantesa, instytucja udostępniała swoją scenę młodym dramaturgom kruszącym lokalne tabu. Urządzała międzynarodowe festiwale teatralne. Po godzinach zamieniała się w klub dla muzyków, którzy nie mieścili się w popowych ramach. Każdy, kto miał w stolicy Angoli trochę wolnego czasu i odrobinę kulturalnych ambicji, prędzej czy później trafiał do Elingi.

To wyjątkowe miejsce już wkrótce będzie tylko wspomnieniem. Do końca roku, teatr zostanie zrównany z ziemią, a na jego miejscu powstanie parking. Angola, bogacąca się w sprinterskim tempie dzięki ogromnym złożom ropy, chce rozpocząć XXI wiek z nowym wizerunkiem. Bierze przykład z bliskowschodnich emiratów i przebudowuje swoją stolicę od podstaw. A na ostrzeżenia, że może przestrzelić, równocześnie tracąc jedyne zabytki, mało kto zdaje się zwracać uwagę.

LuandaA zamiast kina będzie Biedronka (Fot. mp3ief/Flickr)

Elinga mieści się dawnej szkole, wybudowanej przez Portugalczyków jeszcze w XIX w. W okolicy jest wiele historycznych budynków, ale to właśnie gmach teatru został kilka lat wcześniej uznany przez Ministerstwo Kultury za cenny zabytek podlegający ochronie. W kwietniu, resort zmienił zdanie: scena musi zniknąć, bo miasto ma teraz inne potrzeby.

To, że Angola siedzi na ogromnych złożach ropy, diamentów i innych bogactw naturalnych, nigdy nie było tajemnicą. Ale od uzyskania niepodległości, przez następne ćwierć wieku kraj rozrywała wojna domowa, przez którą wydobycie było w powijakach. Ruszyło z kopyta w 2002 r., gdy konflikt wreszcie się zakończył. Dziś to jedno z najszybciej rozwijających się państw świata, roczny wzrost PKB sięga 15 proc. Pieniądze płyną do dawnej portugalskiej kolonii już nawet nie strumieniem, tylko rwącą rzeką.

Luanda to dziś drugie najdroższe dla obcokrajowców miasto do życia po Tokio. Wynajęcie niewielkiego mieszkania to koszt kilkunastu tysięcy dolarów miesięcznie. To i tak lepiej, niż wynajmowanie pokoju w hotelu, gdzie doba zaczyna się od kilku setek. Za kilogram pomidorów trzeba dać 16 dolarów.

To i tak nie odstrasza inżynierów z pogrążonej w kryzysie Portugalii, którzy zjeżdżają do Luandy tysiącami – stolica zamieniła się w jeden wielki plac budowy. Z ukończonego w zeszłym roku, ponad 100-metrowego hotelu Intercontinental rozciąga się widok na dziesiątki żurawi wznoszących kolejne wieżowce – najwyższy ma być Torre Capital, który według planów sięgnie 180 metrów. Tysiące robotników uwijają się przy budowie mostów (postawiono już 400), ropociągów, lotnisk (powstało już 10), kolei (2,7 tys. kilometrów torów i 148 nowych stacji) i dróg. 18 km dalej, za 3,5 mld dolarów, Chińczycy wybudowali od podstaw całe nowe miasto. O Luandzie mówi się już z przekąsem „Dubaj Afryki”, to miejscowi inwestorzy chcą u wybrzeża usypać sztuczne wyspy, z których znana jest bliskowschodnia metropolia. O ile jednak Arabowie budowali na stosunkowo nowych terenach, o tyle Afrykanie burzą pod swoje projekty historyczne dzielnice jednego z najstarszych miast kontynentu. W sierpniu, prezydent José Eduardo dos Santos z pompą otworzył położony nad oceanem bulwar, którego budowa pochłonęła 200 mln dolarów. Skoro jest i szeroka droga, to potrzebny jest też parking. Los leżącego obok teatru Elinga został przesądzony.

Problem w tym, że bombastyczne konstrukcje i kosmiczne ceny wcale nie świadczą o dobrobycie Angoli. Większość z 7 mln mieszkańców stolicy wciąż mieszka w pozbawionych elektryczności i bieżącej wody slumsach. Niemal co czwarte dziecko nie dożyje piątego roku życia, którego średnia długość i tak wynosi ledwie 48 lat. Budowlany boom nie przynosi pracy miejscowym robotnikom – według szacunków, na rusztowaniach i wokół nich uwija się aż 400 tys. Chińczyków. To efekt wymiany: Angola wysyła do Państwa Środka tanią ropę, a Azjaci inwestują w miejscową infrastrukturę. Ale reszta gospodarki leży odłogiem: aż 80 proc. dóbr konsumpcyjnych (w tym wspomniane pomidory) pochodzi z importu.

Angola to tylko wyraźny przykład paradoksu, jaki przeżywa dziś cała Afryka Subsaharyjska.

Z jednej strony, kontynent nigdy w historii nie notował jeszcze takiego rozwoju. 300 mln jego mieszkańców należy już do klasy średniej, pół miliarda ma telefon komórkowy, a do 2050 r. lokalna siła robocza będzie większa, niż w Indiach, czy Chinach. Liczba inwestycji zagranicznych jest tu zresztą podobna, jak w Państwie Środka na początku poprzedniej dekady. W wielu krajach błyskawicznie rozbudowuje się infrastruktura, a niektóre, jak Kenia, przeżywają boom technologiczny. W Nigerii, już prawie połowa populacji ma dostęp do internetu.

Niestety, na przyśpieszeniu najbardziej korzystają nieliczni. Tak, jak w Luandzie ślicznym nowym centrum cieszyć się będzie garstka mieszkańców, tak reszta kontynentu doświadcza coraz większego rozwarstwienia. Różnice w poziomie życia najbogatszych i najuboższych się powiększają, w Republice Południowej Afryki nierówności są dziś większe niż przed upadkiem apartheidu. Na rynek wchodzą coraz lepiej wykształceni młodzi, ale nie znajdują pracy, bo tej jest albo za mało dla wszystkich, albo dostają ją obcokrajowcy.

We wszystkich częściach Afryki Subsaharyjskiej rośnie więc społeczne niezadowolenie, które w niektórych miejscach zaczyna przybierać coraz ostrzejszą formę. Młodzi Afrykanie podglądają arabskich kolegów, uczą się na ich doświadczeniach z Arabskiej Wiosny i wprowadzają elementy ich strategii do własnych działań. Tylko w tym roku, było to widać w Nigerii, Senegalu i kilku innych państwach. Co prawda, mimo licznych podobieństw do śródziemnomorskich, Afryka Subsaharyjska jest tak zróżnicowana, że nigdy nie dojdzie do fali rewolucji, przetaczającej się przez cały region. Afrykańska Jesień będzie od Arabskiej Wiosny dużo chłodniejsza i o wiele dłuższa, o czym już w przyszłym tygodniu będzie można więcej przeczytać w tekście dla tygodnika „Polityka”.

Tymczasem, w Angoli klasa rządząca na razie nie sięga wzrokiem tak daleko w przód. Większych protestów podczas sierpniowych wyborów nie było tylko dlatego, że ich organizatorzy zostali odpowiednio szybko aresztowani. Władza skupia się więc na budowaniu Afrykańskiego Dubaju. A niechcący może skończyć z Wieżą Babel, która zawali się pod własnym ciężarem.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.